W Polsce, w odróżnieniu choćby od sytuacji panującej w Niemczech, niełatwo o aktualne informacje z klubów sportowych, które bardzo często nie mają swoich własnych stron. Dlatego wieści na temat skoczni rozchodzą się wśród nas, kibiców, pocztą pantoflową. Zawsze może się znaleźć jakiś znajomy, który był w danym miejscu i da się wypytać o skocznię...
Obie jesteśmy fankami skoków i - mimo nie najlepszej kondycji - skoczniołazami. Ostatnio niezależnie od siebie obie wypuściłyśmy się w wojaże po Polsce, podczas których (między innymi) obejrzałyśmy łącznie 10 skoczni w czterech różnych miastach i miejscowościach. Są to skocznie w Zakopanem, Wiśle (Emu), Karpaczu (Dunia) i Warszawie (Dunia; nieco dawniej - Emu). Być może nasz raport da pewien wgląd w ogólny stan polskich skoczni, choć tych wyższej klasy jest jeszcze kilka, a liczne zniszczone skocznie stoją nieraz w miejscach, gdzie nikt by się ich nie spodziewał.
Emu:
Skoro mieszkam w Warszawie, kilka razy odwiedziłam szczątki skoczni warszawskiej. Raz udało mi się wejść na jej rozbieg, jednak nie będę tłumaczyć, jak to zrobiłam, gdyż mam opory przed udzielaniem wskazówek na temat nielegalnego "skoczniołazostwa".
Skocznia warszawska powstała w latach '50, prawdopodobnie więc miała być przykładem osiągnięć gospodarki socjalistycznej - nota bene, również bratnia Moskwa posiada skocznię... Źródła twierdzą, jakoby miała punkt konstrukcyjny 38 punktów, w co nie chce się wierzyć, gdy stanie się pod wieżą - ma ona co najmniej sześć pięter wysokości. Rozorany buldożerami zeskok stracił punkty orientacyjne. Dziś dla skoczni charakterystyczne jest... pół rozbiegu. Obiekt zamknięto ok. 1990 roku, kilka lat później z konstrukcji zaczęły odrywać się kawałki betonu. Dziś wieża jest zamknięta, gdyby zaś na niej stanąć, miałoby się przed sobą przepaść, pod sobą - "podwórko" skoczni. Część rozbiegu, która znajduje się nad budynkiem (dziś jest tam serwis narciarski), istnieje nadal, ale jest w złym stanie - jeżeli już ktoś się tam dostanie, nie powinien ryzykować wchodzenia na spróchniałe deski. "Obrazu nędzy i rozpaczy" dopełnia wieża sędziowska z wybitymi szybami ("sędzia kalosz!"? ;)) i przewrócone latarnie na zeskoku.
Dalsze losy skoczni są niejasne - na odbudowę raczej nie ma szans, ale także ostateczna rozbiórka pochłonęłaby znaczne koszty. Może za 50 lat organizowane będą wycieczki w ruiny skoczni... ;)
Ostatnio odwiedziłam skocznie zupełnie inne, mianowicie kompleks Krokwi i małe skocznie w Wiśle. Do Zakopanego dotarłam pociągiem o wpół do dziesiątej i po zjedzeniu czegoś w rodzaju śniadania skierowałam się w stronę skoczni. Dotarłam tam po dłuższym, ale całkiem przyjemnym spacerku.
Średnia, Mała i Maleńka Krokiew wyglądają niemal nie do poznania. Stara wykładzina miała podobno około 20 lat i z pierwotnego białego zdążyła się przekształcić w szary igelit; na dole i po bokach miała zaś wskutek kontaktu z błotem kolor o nieco wulgarnej nazwie. Dziś cały kompleks skoczni jest pokryty pięknym, zielonym tworzywem, jaki widuje się na zawodach rangi światowej.
Nie jest natomiast prawdą, że położono już igelit na Wielkiej Krokwi. Podobno zaczął się przetarg. Prace budowlane na górze nie oznaczają jednak nawet przygotowań do założenia rozbiegu ceramicznego - po prostu, niezależnie od losów Krokwi jako ewentualnej skoczni letniej, budowana jest nowa "poczekalnia" dla skoczków.
Wejście na Wielką Krokiew kosztuje złotówkę dla młodzieży szkolnej, emerytów i rencistów, 2 zł dla innych grup. Dodatkowo można zapłacić za jazdę kolejką (o której jeszcze napiszę) - 1,5 zł w jedną stronę, 3 złote - w obie strony.
Wierna zasadzie mówiącej, że "skoczniołaz - nawet astmatyk - włazi piechotą" ;), powoli zaczęłam wspinać się po ścieżce. "Strefa niebezpieczna" w gruncie rzeczy nie różni się od tego, co jest niżej - zapewne staje się niebezpieczna dopiero podczas deszczu. Na wysokości progu droga była symbolicznie zagrodzona, jednak nie przejmowałam się tym wcale, skoro dojazd kolejką na sam szczyt był jak najbardziej dozwolony. Najpierw jednak zrobiłam postój i wymieniłam film w aparacie. Próg Wielkiej Krokwi nie przypomina "ściany" w Ga-Pa, jest otulony terenem i nie wygląda na aż tak wysoki.
Teraz pora oświadczyć, że jestem dumna z "zaliczenia" dużej skoczni ;) i przejść do rozważań na temat kolejki. Są to te same krzesełka, którymi skoczkowie wjeżdżają na górę przed skokiem. Nie okrążają one stacji końcowych - koło obraca się raz w jedną, raz w drugą stronę; krzesełka z dołu ruszają w górę, górne - zaczynają zjazd. Krzesełek jest łącznie... sześć, po trzy obok siebie. Jednak ze względu na ich szybkość "ogonek" skoczniołazów jest bardzo krótki. W jedną stronę jedzie się nie dłużej niż minutę i z tego powodu gorąco polecam zjazd wszystkim, którzy lubią wesołe miasteczka i tym podobne atrakcje.
Być w Wiśle i nie widzieć Malinki to jak nie odwiedzić wieży Eiffla, będąc w Paryżu. ;) Niestety, ta wycieczka nie udała mi się. Wisła nie posiada komunikacji miejskiej, zastępują ją przejeżdżające przez miasto i stające tam na licznych przystankach pekaesy. Udało mi się natomiast obejrzeć kompleks skoczni Wisła-Centrum. Składa się on z trzech obiektów o punktach konstrukcyjnych 15, 23 i 40 metrów. Poniżej stoi słynny domek Fundacji Izabeli i Adama Małyszów - mali skoczkowie są na Fundację źli, gdyż pierwotnie cały domek należał do klubu Wisła Ustronianka. Koło domku skocznie nie są ogrodzone - jak na całym obwodzie ogrodzenia - siatką drucianą, ale uroczym płotkiem ze starych nart, który można zobaczyć na zdjęciu skoczek Wisły Ustronianki.
Igelit w całym obiekcie jest w jeszcze gorszym stanie, niż stara wykładzina na Krokwi. Najbardziej niepokojąco wygląda belka startowa na K-40 - z jednej strony jest po prostu tylko oparta o podporę, bez przymocowania! Jeżeli o mnie chodzi, znalazłam się tam w sposób, którego dokładnie opisywać nie będę - skoczkowie natomiast wchodzą... po deszczułkach umocowanych na deskach wzdłuż rozbiegu. Sama w każdym razie przeżyłam przygodę; jadłam śniadanie na skoczni i złapał mnie tam deszcz.
Zaś co do Malinki - mówi się, że ma być przebudowywana w sezonie 2004/2005. Jednak na podstawie niejednej rozmowy stwierdzam, że mało kto wierzy w te informacje...
Dunia:
Wbrew panującej opinii w Karpaczu znajdują się dwie skocznie. Pierwsza, o punkcie konstrukcyjnym 85 m, to znany fanom skoków Orlinek. Na tej właśnie skoczni odbyły się w 2001 roku Mistrzostwa Świata Juniorów. Po powodzi zeskok skoczni został kompletnie zniszczony. Później skocznia została wyremontowana: pogłębiono zeskok, powoli budowane są trybuny. W przyszłości skocznia będzie miała przeciwstok podobny do tego na skoczni w Innsbrucku. Budowniczowie muszą się śpieszyć, gdyż właśnie tutaj już w styczniu zostaną rozegrane Mistrzostwa Polski.
Drugą skocznię bardzo trudno znaleźć. Podczas spaceru ulicą praktycznie jej nie widać. Dopiero wchodząc na podwórko jednego z domów można rozpoznać, że "metalowe coś" widoczne za domem jest właśnie rozbiegiem Karpatki (K-35), bo tak ta skocznia została nazwana. Autentycznie część rozbiegu znajduję się właśnie na dachu domu. Dojść do obiektu można również od dołu, idąc w stronę zapory. Gdy doszłam na miejsce była tam grupka dzieci- najwyraźniej kolonia. Podchodząc bliżej stwierdziłam, że skocznia wcale nie jest w tak tragicznym stanie i doskonale nadawałaby się do treningów zawodników właśnie z Karpacza, Szklarskiej Poręby i pobliskich miasteczek. Wystarczyłoby tylko wyremontować rozbieg; zeskok skoczni zachował swój kształt. W przeszłości Karpatka pokryta była igielitem, który obecnie jest porozrzucany w okolicy tego sportowego obiektu. Przy progu powieszona jest tabliczka z dość zabawnym sformułowaniem (pisownia jak w oryginale): "Uwaga!!! Skoczkowie uprzejmie proszą o nie zjeżdżanie i nie deptanie zeskoku, ponieważ grozi to naszymi kontuzjami. Dziękujemy". Co najciekawsze, owej tabliczki nie było jeszcze w listopadzie. Być może zimą odbyły się na tej skoczni jakieś treningi? Bardzo możliwe, że właściciel domu, na dachu którego rozpoczyna się rozbieg, sam powiesił tabliczkę chcąc uchronić skocznię przed dewastacją.
Kolejną skocznią jaką udało mi się odwiedzić była warszawska Skarpa. Udałam się tam razem z koleżanką która mieszka w Warszawie. Podobno skocznia ma punkt konstrukcyjny K-38, czyli tylko o 3 metry większy niż Karpatka. Trudno w to jednak uwierzyć. Skocznia miała bardzo długi rozbieg, kilka razy dłuższy od skoczni w Karpaczu. Teraz większej części rozbiegu nie ma, została wieża oraz fragment porównywalny do rozbiegu skoczni w Karpaczu. Pozornie skocznia otoczona jest wysoką siatką. Kierownik obiektu, który nie chciał zdradzić swojego nazwiska, na naszą prośbę o otwarcie bramy poinformował nas tylko, że obiekt jest nieczynny, a wszystkie bramy pozamykane. Główna brama okazała się jednak otwarta. Trawa nie była tam koszona bardzo długo, jednak do samej skoczni prowadzi wydeptana ścieżka. Przedarłyśmy się przez krzaki i po schodach dotarłyśmy do progu skoczni. Obiekt rzeczywiście jest w stanie tragicznym. Beton w niektórych miejscach popękał, widać zbrojenie. Dla własnego bezpieczeństwa zeszłyśmy ze skoczni. Brama najbliżej skoczni, która miała być zamknięta, okazała się nie być w żaden sposób zabezpieczona. Wyszłyśmy tamtędy w dobrym momencie. Po chwili wyszedł kierownik skoczni wyraźnie niezadowolony z tego, że nadal tu jesteśmy. Tym razem przyszedł do niego jakiś pan w garniturze i poprosił o to samo co my - otwarcie bramy skoczni. Szanowny pan kierownik oburzył się i krzyknął, że przecież z nami już rozmawiał. Uświadomiony że my z panem w garniturze nie mamy nic wspólnego przeprosił i kazał nam już iść. Od przemiłej pani pracującej w gabinecie kosmetycznym mieszczącym się na terenie obiektu dowiedziałyśmy się, że pan kierownik jest byłym skoczkiem z niespełnionymi ambicjami. Tylko czemu to musi odbijać się na nas - kibicach i skoczniołazach? Skocznia ta, jak każda inna, ma swoją historię. Niestety zbliżającą się ku końcowi. Prędzej czy później zginie śmiercią naturalną (po prostu zawali się...) lub pan kierownik będzie zmuszony otworzyć bramę dla ekipy, która skocznię rozbierze...
23 lipca 2003 - Ewa Ulińska i Dunia
« powrót do listy artykułów