Jak, w największym skrócie, można podsumować ten sobotni konkurs indywidualny w wykonaniu reprezentantów Polski? Jeśli miałoby być to jedno słowo, to chyba najwłaściwszym wyrazem byłby „klops”. Nie o takich wynikach marzyli polscy kibice, nie na takie miejsca szykowali się nasi skoczkowie. Tak jak myślałem (odsyłam do mojego porannego posta na blogu), wczorajsze wydarzenia okazały się dla naszego lidera zbyt traumatyczne, żeby dziś mógł wałczyć o medale. Takich sytuacji, jak wczorajsza, nie da się zapomnieć i wymazać z pamięci w ciągu kilkunastu godzin. To w nim zostało i to było widać. Miejmy nadzieję, że ten rozdział Stoch ma już za sobą na dobre i że w jego występach w Lahti i kolejnych konkursach nie będzie już nawet śladu po vikersundowym niepowodzeniu.
Tylko czy dziesiąte miejsce na świecie można nazwać niepowodzeniem? Biorąc pod uwagę nasze oczekiwania - pewnie tak. Patrząc na niektóre nazwiska, które znalazły się w protokole z zawodów przed nim - pewnie tak. Patrząc, jak skakał w tym sezonie na innych mamutach - też pewnie tak. Ale... Po pierwsze - to zdecydowanie najlepsze miejsce Polaka na mistrzostwach świata w lotach w karierze. Po drugie - zostawił w tyle takie tuzy lotów, jak Schlierenzauer czy Ammann. To też wartość sama w sobie. I trzecie - jeszcze raz się powtórzę - wczorajsze zawody stanowiły jednak duże obciążenie. I to go też nieco usprawiedliwia.

O występach pozostałej trójki najlepiej nic nie pisać. Mam tylko nadzieję, że pan Kruczek nie wystawi jutro w drużynówce Kota. A w ogóle to chyba najlepiej by było, gdyby Red Bull w nocy przetransportował szybko Zniszczoła i Murańkę i żeby to ci dwaj wystąpili jutro obok Stocha i Miętusa. Oczywiście to taki kiepski żart, ale co - oprócz słabych dowcipów - można po takim występie Żyły i Kota spłodzić?

Więc lepiej przejdźmy do tych, którzy się cieszą. A mają z czego! Robert Kranjec w końcu dopiął swego. Po latach dobijania się do czołówki udokumentował swoją przynależność do niej. Zrobił to w wielkim stylu, choć szczęście mu sprzyjało. Gdyby nie wywrotka, mistrzem byłby ten, z którym pod rękę mieli iść po medale. I zresztą poszli. Martin Koch pewnie jeszcze długo będzie sobie pluł w brodę. Jego prawo. Jednocześnie Austriak pobił chyba rekord świata. Upadł i zdobył medal. I to nie w sytuacji, kiedy każdy oddawał po cztery, ale jedynie po dwa skoki! To świadczy o dwóch rzeczach. O Kochu jako WIELKIM LOTNIKU, ale i o słabości jego rywali.

Niewątpliwie cieszą się po dzisiejszym konkursie Norwegowie, choć po pierwszej serii było im pewnie jeszcze bardziej do śmiechu. Ale i tak zrobili swoje. Wspaniałe skoki i największy życiowy sukces Velty oraz doskonałe pojedyncze próby Bardala i Fannemela stawiają ich jutro w roli faworytów. Byliby nimi z pewnością Austriacy, ale niespodziewanie mają jedno słabe ogniwo. Ogniwo, które może kosztować mistrzostwo. A wymienić się na pewno nie pozwoli. Zresztą nie bardzo jest kim. W przeciwieństwie do Romoerena, którego Stoeckl mógłby zastąpić Tomem Hilde.

Szkoda tego Prevca. Jego obecność mogłaby spowodować w drużynówce nie lada sensację. Szczególnie, że Miran T. na pewno jutro w sprawę będzie chciał się włączyć. Nieraz to przecież już robił. Dla niego to bułka z masłem.

Pewnie to żadne pocieszenie, ale są w tym konkursie więksi przegrani, niż nasz Kamil. Na 100% są nimi największy tuz ostatniego roku olimpijskiego Ammann i największy tuz ostatniego czterolecia – Schlierenzauer. Dla pierwszego była to ostatnia szansa na to, żeby obecnego sezonu nie uznać za wyraźnie najsłabszy od dobrych sześciu lat. I się nie udało. Dla drugiego mistrzostwa okazały się totalną klapą, bo on traktuje każde miejsce poza podium za takową. No więc skoro zajął miejsce osiemnaste... Co dla niego gorsze, najprawdopodobniej ten gwałtowny spadek formy spowoduje również to, że Austriak nie zdobędzie Pucharu Świata. Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują bowiem, że przyjdzie mu oglądać w Planicy nie tylko plecy Bardala, ale i Koflera, a kto wie czy nie Stocha. Jeśli ten jest w stanie otrząsnąć się po norweskim niepowodzeniu.

Klasę potwierdzili dzisiaj Ito i Bardal, zaimponował Fannemel. Ale dla mnie największą niespodziankę sprawili Kofler i Morgenstern. Muszę przyznać, że spisałem ich przed konkursem definitywnie na straty. Nie tylko w kontekście mistrzostw świata w Vikersund. A ci jak Feniks z popiołów. Jestem pod wrażeniem. Szczególnie jak chodzi o Tyrolczyka.

Od przyszłego weekendu cyrk wychodzi na ostatnią prostą. Marzec był dla nas przez dobrych kilka ostatnich lat bardzo szczęśliwym miesiącem. Przynajmniej w kwestii pucharowych rezultatów osiąganych przez naszych skoczków. Miejmy nadzieję, że w tym roku będzie dokładnie tak samo. Moim zdaniem dużo zależy też od tego, w jakim składzie polecimy do Skandynawii.