Skoki narciarskie, jak każdy sport, powinny być domeną ludzi młodych. I tak jest. Ale pojęcie "młody" ma wiele odcieni. Zdarzało się w tym sporcie, że pojedyncze konkursy Pucharu Świata potrafili wygrywać piętnasto- czy szesnastolatkowie. Nie powinno to być dla kibiców specjalnie szokujące. Wszak w innych sportach, jak choćby w pływaniu czy gimnastyce, jeszcze młodsi sportowcy nie tylko zdobywali najwyższe trofea na najważniejszych imprezach typu mistrzostwa świata czy Igrzyska Olimpijskie, ale na długo stawali się wielkimi osobowościami tych dyscyplin. Z biegu można tu wymienić Nadię Comaneci, Olgę Korbut czy Janet Evans, żeby już nie sięgać do przykładów innych niż czternasto-piętnastolatki.
Z drugiej strony nie da się zaprzeczyć temu, że w wielu dyscyplinach karty rozdają zdecydowanie bardziej doświadczeni zawodnicy. Tak w sportach indywidualnych, jak i zespołowych. Przykładów na to jest bez liku. Jak ktoś będzie chciał, poda ich setki.

W skokach sytuacja wydaje się być dość specyficzna. Tutaj często jest tak, że pojawia się wielki, nastoletni talent, pokazuje swoje możliwości wygrywając lub zajmując wysokie miejsca w pojedynczych zawodach lub nawet przez sezon czy dwa. Potem znika na dłuższy lub krótszy czas z horyzontu i wraca do czołówki albo na sam szczyt dopiero po paru dobrych latach. Tak było z wieloma skoczkami, w tym również z najlepszymi. Na przykład z Małyszem, Weissflogiem czy Hoellwarthem (żeby za długo nie wymieniać).

Niektórzy w ogóle już do tej ścisłej elity nie wracają. Tu takie kliniczne przykłady to Toni Nieminen albo Primoż Peterka, choć ten drugi przez krótką (ale złudną) chwilę wydawał się być z powrotem w czołówce. Te ostatnie przykłady o tyle bardziej reprezentatywne od poprzednich, że w dużo wcześniejszym wieku osiągnęły prawdziwie światowy poziom (co jak pokazało życie, nie przełożyło się na sukcesy w wieku dojrzalszym). Jeszcze wcześniej na szczyty wdrapał się najmłodszy w historii zwycięzca pucharowego konkursu - Steve Collins, ale jego talent zgasł, zanim zdążył na dobre zabłysnąć.

Tym bardziej więc trzeba cenić tych, którzy wspiąwszy się na sam szczyt naprawdę bardzo wcześnie, nie pozwolili się z niego zepchnąć na długo lub w ogóle. Było ich może w tym sporcie...

No właśnie. Praktycznie było do niedawna dwóch takich zawodników. Pierwszy zakończył karierę tej wiosny. Przez 15 lat z rzędu nie schodził w zasadzie z narciarskiego piedestału. Jedynym słabszym sezonem w długiej karierze był ten sprzed 2 lat - 2006/07, kiedy na skoczniach szalał nasz odrodzony Adam Małysz. Wtedy Janne Ahonen, bo o nim przecież mowa, ani razu nie stanął na podium PŚ. Ale i wówczas potrafił zająć (w Vikersund bodaj) czwarte miejsce. A w klasyfikacji generalnej i tak był ósmy. Od grudnia 1993, kiedy to jako 16-letni podrostek wygrał swoje pierwsze zawody PŚ, do schyłku, zakończonej w marcu 2008 roku, kariery pracowicie budował swój wizerunek najbardziej regularnego top-skoczka tej dyscypliny sportu. Przez te 15 lat nie tylko zawsze był w ścisłej czołówce generalnej klasyfikacji PŚ (raz 15-ty, w pozostałych przypadkach zawsze w 10-tce, z tego 2 zwycięstwa, 2 drugie miejsca i 4 trzecie), ale stanął na podium PŚ 105 (sic!) razy co jest (i pewnie długo jeszcze będzie) absolutnym rekordem. Rekordem, który może pobić, w dającej się przewidzieć przyszłości, tylko jeden skoczek, o którym na koniec. Pod wieloma jednakże warunkami. Wracając do Ahonena. Nawet w ostatnim swoim sezonie startowym, będąc po 30-tce, Fin dziewięciokrotnie stał na podium zawodów, w tym cztery razy na najwyższym.

Drugi z wybitnych skoczków-nastolatków, którego nie można w przedstawionym kontekście pominąć, to oczywiście Thomas Morgenstern. Wdarł się do czołówki w sezonie 2002/2003 w wieku lat 16-tu, kiedy to wygrał swój pierwszy konkurs PŚ w Libercu, i praktycznie od tamtej pory jest non-stop w ścisłym gronie najlepszych zawodników świata. Piął się do góry w hierarchii skoczków i apogeum osiągnął w poprzednim sezonie, kiedy po wygraniu 10 konkursów PŚ, zdobył Kryształową Kulę. W międzyczasie, w wieku 19-tu lat i niecałych 4 miesięcy zostając (szczęśliwie co prawda, bo o 0,1 pkt) mistrzem olimpijskim. Nie był z pewnością jako nastolatek tak błyskotliwy, jak Nieminen i Peterka, ale w przeciwieństwie do nich wielka kariera nie załamała mu się z chwilą osiągnięcia dojrzałości. Morgi, mając obecnie 22 lata, dalej należy do ścisłej czołówki skoczków i nie zanosi się na to, by sytuacja miała się jakoś szczególnie zmienić, choć wyniki właśnie zakończonego TCS pokazują, że i jemu zdarzają się nie najlepsze występy.. Zresztą: to nie wszystkie sukcesy Austriaka. Mając nieco ponad 19 lat zdobył medal MŚ w lotach, a jako 20-latek został medalistą MŚ na skoczni dużej.

I tak oto, przebrnąwszy przez dość "obfite" wprowadzenie, dotarliśmy do głównego bohatera artykułu. Trochę ponad dwa lata temu na poważnie na międzynarodowej, pierwszoligowej arenie (choć rzeczywisty pierwszy start przypadł na konkurs w Oslo sezon wcześniej) zadebiutował ktoś, kto - jak się okazało - przebił poprzedników. Gregora Schlierenzauera można bez żadnych wątpliwości uznać za tego ze skoczków, który jako nastolatek dokonał najwięcej w historii tego sportu. Dziś, w dzień po zakończeniu kolejnej edycji TCS i w dniu 19-tych urodzin Gregora, jego dorobek wygląda następująco:
  1. bilans miejsc na podium w konkursach PŚ: 13 wygranych, 10 drugich miejsc, 5 miejsc trzecich
  2. ilość punktów zdobytych dotychczas w PŚ: 3257
  3. ilość razy, kiedy awansował do pierwszej 30-tki, tj. zajmował w PŚ miejsce punktowane - 51
  4. indywidualny mistrz świata w lotach z Oberstdorfu w 2008 roku
  5. drugi zawodnik Turnieju 4 Skoczni'2007 oraz trzeci skoczek TCS'2009
  6. drugie miejsce w klasyfikacji PŚ w sezonie 2007/08 i czwarty w swoim debiucie w roku 2006/07
  7. Mistrz Świata Juniorów z roku 2006

Jeżeli powyższe niewiele komuś mówi, to poniżej tabela z rezultatami osiągniętymi w wieku 19-tu lat przez zawodników znajdujących się na dzień dzisiejszy wyżej od Austriaka w klasyfikacji wszech czasów (za bazę przyjąłem tu zwycięstwa i "pudła" uzyskane w konkursach PŚ). Dodatkowo w tabeli ująłem Morgensterna i Nieminena, którzy co prawda zostali już przez Schlierenzauera w rzeczonej klasyfikacji wyprzedzeni ale, po pierwsze, obydwaj byli do niedawna jednym tchem, wraz z Peterką, wymieniani jako "najcudowniejsze dzieci skoków", po drugie obydwaj mają (Fin jako niespełna 17-latek, Austriak w wieku 19,5 roku) na koncie to, czego Schlierenzauer przed ukończeniem dwudziestego roku życia już na pewno nie zdobędzie - tytuły mistrzów olimpijskich, i, po trzecie, Morgenstern w każdej chwili może przecież młodszego kolegę z drużyny w klasyfikacji wszech czasów PŚ na powrót wyprzedzić. Nie pisząc o tym, że choć ma na koncie mniej zwycięstw w PŚ, to jest obecnie od Schlierenzauera jednak bardziej utytułowany. Oprócz złota w Turynie ma indywidualne wspomniane medale MŚ i MŚ w lotach. No, ale jest też, co by nie powiedzieć, aż 3,5 roku starszy.

zobacz zestawienie dokonań najlepszych skoczków w historii Pucharu Świata w wieku 19-tu lat »

Oczywiście można dyskutować, czy ważniejsze są zwycięstwa tudzież "pudła" Nieminena, czy regularność Morgensterna przekładająca się na potężną ilość punktowań oraz zdobytych punktów. Ja optuję za tym pierwszym rozwiązaniem, dlatego o miejscu w tabeli decyduje ilość wygranych w poszczególnych konkursach. Na szczęście w wypadku Schlierenzauera nie musimy mieć tego typu dylematów. Austriak wygrywa w każdej klasyfikacji, oprócz jednej. Ale i tam jego kilka punktów straty do Morgensterna i Ahonena wynika jedynie z tego, że dużo mniej razy od nich startował w zawodach.

Warto zauważyć jedno. Jeżeli Tyrolczyk nie zmniejszy tempa, to pierwszeństwo we wszelkich klasyfikacjach PŚ przypadnie mu za góra 6-7 sezonów, tzn. w wieku około lat 25-ciu. Jeżeli tak się stanie, to wtedy nawet gwiazda Matti Nykaenena będzie przy nim świecić światłem księżyca.

Młody Austriak jest w czołówce trzeci sezon. W jego karierze (podobnie zresztą jak i Morgenterna) może nastąpić kryzys. Może on być długotrwały. Schlierenzauer może nagle przestać wygrywać i w ogóle nie wrócić już do prezentowanej dzisiaj formy, będąc po zakończeniu kariery daleko w tyle za tymi, od których jako nastolatek był lepszy lub dużo lepszy. Jednego jednak nikt mu już nie odbierze. W wieku lat 19-tu ma najlepszy bilans występów na świecie w historii tej dyscypliny sportu. To jest bezsporne. Największe w historii tuzy tego sportu, żywe i (w niektórych przypadkach) czynne jeszcze jego legendy, będąc w jego wieku wszystkie jak jeden mogły jedynie marzyć o osiągnięciach, które są udziałem dziewiętnastolatka z Tyrolu. Marzyć o osiągnięciach, ale i o klasie jaką Schlierenzauer prezentuje.

Jak rozwinie się jego kariera? Będzie ciągnął ten wózek dalej w takim tempie, wyprzedzając po drodze dokonania Małysza, Ahonena i w końcu Nykaenena, czy też podąży drogą Peterki? Myślę, że zdecydowanie to pierwsze. Mamy, jako kibice skoków, szczęście. Na przestrzeni kilkunastu zaledwie lat trafili nam się Nykaenen i Małysz a teraz, na naszych oczach, objawia się wielkość kogoś kto może ich w bardzo krótkim czasie przerosnąć. Niecałe dwa lata temu po zawodach w Planicy niewiele było chyba osób, które spodziewały się, że tak szybko pojawi się zupełnie nowy, ale jakże realny, kandydat na zdetronizowanie genialnego Fina. Cóż...

Świat się kręci. I to w zawrotnym tempie. Każda dziedzina, aby mogła się rozwijać, musi mieć swoją "lokomotywę". Sport, w tym skoki na nartach, też. Myślę, że w osobie Gregora Schlierenzauera doczekały się one takiej właśnie, nowej, lokomotywy. Kilkunastoletniego użytku, myślę.

Należy mieć to na uwadze, ilekroć wypomina się młodziakowi wydumane (głównie przez "kibiców" z portali związanych ze skokami), moim zdaniem, pejoratywne zachowania. Wielką klasę należy doceniać zawsze. Nawet wtedy, gdy trudno się pogodzić z tym, że być może okaże się ona większa od klasy naszych największych ulubieńców czy sportowych idoli. Nie musimy krzyczeć UMARŁ KRÓL, NIECH ŻYJE KRÓL. Tego nikt od nikogo nie wymaga. Ale z szacunku dla samych siebie wypada oddać młodemu księciu skoków, co książęce.

A jeżeli nie jesteśmy w stanie obiektywnie spojrzeć na zjawisko i dokonujemy skrajnie nieprzychylnych Austriakowi ocen, tak jak to czyni na przykład część "skokonarciarskich" czy "skijumpingowych" komentatorów, to nie powinniśmy się dziwić, że możemy robić takie samo wrażenie jak tłuszcza kibiców na Stadionie Śląskim wygwizdująca Kazimierza Deynę zaraz po tym, jak zapewnił Polsce awans do finałów MŚ w Argentynie w 1978 roku. Jak się domyślacie, były to wyjątkowe barany.