Konkurs w Oberstdorfie był ostatnim w mijającym roku. Można więc dokonać pierwszych, jeszcze gorących, podsumowań. To będzie o dominatorach.
Każdy rok ma swoją specyfikę. Bywały lata gdzie praktycznie każdy konkurs wygrywał ktoś inny. A sezon miał 5-7 głównych bohaterów.
Są lata takie jak rok 2001, gdzie jeden zawodnik (dla mniej wtajemniczonych – Małysz) zdominował rywalizację zarówno w pierwszej części roku jak i pod koniec. Mamy wtedy do czynienia z dominacją wyjątkowo ekscytującą dla kibiców zwycięzcy, ale czy równie ciekawą dla sympatyków jego rywali? Nie wiem, bo akurat jestem fanem Polaka. Ten problem to jednak materiał na inny felieton.
Mijający rok był czymś pośrednim między przedstawionymi wyżej skrajnościami. Wypada go podzielić na dwie części. Styczniowo-marcową i grudniową. Części są różne ze względu na osoby głównych aktorów, bo same spektakle (zimowo-wiosenny i ten aktualny – grudniowy) były wyjątkowo do siebie zbliżone. W formie i treści. To były monodramy. Teatry jednego aktora. Tyle, że w części pierwszej w roli tytułowej wystąpił Adam Małysz a teraz główną rolę gra(ł) Thomas Morgenstern.

Zacznijmy od początku. Z wieku i z urzędu się to Małyszowi należy.
W okresie od stycznia do końca marca odbyło się 20 konkursów w ramach PŚ oraz 2 konkursy mistrzowskie w Sapporo. Polak wygrał z tego 10, w jednym stanął na podium, w kilku innych o nie się otarł.

Przez cały styczeń Polak kontynuował rozpoczęte w grudniu „przymierzanie się do składania jaj”. Cały czas był w dużej formie, ale ciągle coś nie pasowało. Czasem trafiał na niesprzyjające (w porównaniu z innymi) warunki, czasem nawalił smarowacz, czasem sam Adam popełnił drobny błąd, kiedy indziej pogoda nie pozwoliła na rozegranie konkursu w ogóle, a na koniec włączał się we wszystko imć Tepes – reżyser zawodów do zadań specjalnych.

Pod koniec stycznia Małysz poskładał jednak swoje klocki do kupy i wyraźnie wygrał w Oberstdorfie. Tu praktycznie rozpoczął zwycięski marsz przez sezon. Na drugi dzień, co prawda, był czwarty ale to bardziej zasługa wiatru i Tepesa. Warunki w jakich skakali Uhrmann i Morassi (2 razy) były wprost kosmiczne. Już tydzień później, w Neustadt, wiślak nie dał rywalom żadnych szans. Odniósł dwa przekonywujące zwycięstwa. Przekonywujące na tyle, że stał się faworytem (głównym) zbliżających się MŚ. Po kilku następnych dniach w Klingenthal potwierdził klasę zajmując 3 miejsce.

Ale w Willingen spisał się gorzej. Był zaledwie siódmy. Jednakże nawet mało wnikliwy obserwator tego konkursu był w stanie zauważyć liczne zabiegi sędziego Tepesa mające na celu poprawę (w wypadku jednych, wybranych) bądź pogorszenie (w wypadku innych, również wybranych) warunków skoku poszczególnych skoczków. Zabiegi te stanowiły niewątpliwy, efektywny i realny wkład rzeczonego arbitra w kreowanie końcowych rezultatów opisywanych zawodów.

Humory poprawiły niewątpliwie treningi przed samymi MŚ. Małysz lał wszystkich, że aż miło. Jak się jednak okazuje nie wszystko zależy od zawodnika. Gorzej posmarowane narty, a w drugiej serii dodatkowo gorsze warunki wietrzne i Polak zajął, wspaniałe skądinąd, ale „tylko” 4 miejsce. To chyba przechyliło czarę (nie)cierpliwości zawodnika. To był ostatni konkursowy dzień tego sezonu, w którym nie odniósł zwycięstwa.***

Przez następny miesiąc wprowadzał rywali w stan bezsilności wygrywając wyraźnie i po kolei na skoczniach w Sapporo (zdobył tytuł MŚ na skoczni średniej), Lahti, Kuopio, Oslo i trzykrotnie w Planicy. Mając przed styczniowymi zawodami w Oberstdorfie ponad 300 pkt straty do Jacobsena wyprzedził go na koniec sezonu o 134 pkt! Dominacja porównywalna z rokiem 2001!
Sezon się skończył. Zawodnicy odpoczywali. A potem zaczęli przygotowywać się do sezonu kolejnego.

Przyznam się: należałem (i dalej należę) do tych, którzy wiązali z nowym spore nadzieje. Wyniki uzyskiwane przez Małysza w lecie zdawały się to potwierdzać. „Groziła nam” powtórka roku 2001. Adam wydawał się być w bardzo dobrej dyspozycji. I chyba był. Ale początek sezonu miał – jak na siebie - wyjątkowo słaby.

Nie będę tutaj analizował i dociekał dlaczego stało się inaczej. Nie o tym ten artykuł. Fakty są takie, że grudzień AD 2007 przyniósł nam ze sobą innego dominatora. Stał się nim Thomas Morgenstern.

Nie wnikając w przyczyny tak „wybuchowej” formy Austriaka trzeba przyznać mu jedno. Jego wejście w sezon było wejściem smoka. Nikt w historii tej dyscypliny sportu nie wszedł, jak do tej pory, tak mocno w sezon. Morgi wygrał wszystkie sześć pierwszych zawodów rozegranych w ramach PŚ. Praktycznie żadne z jego zwycięstw ani na moment nie podlegało dyskusji. W siódmym konkursie też, choć szczęśliwie, stanął na podium. Dzisiaj wygrał po raz siódmy. Seria, jak na razie, identyczna do tej Ahonena z roku 2004/2005.

Dzisiejsze zwycięstwo na pewno znów doda mu skrzydeł. Jest w tej chwili rewelacyjnie mocny i dodatkowo ma dużo szczęścia. W przeciwieństwie do tych, którzy depczą mu po piętach. Ale podobno szczęście sprzyja lepszym. W nowy rok wkracza Morgenstern z dużymi szansami na to by w nim również dominować. Przynajmniej w pierwszej części.

A najgorszy w sezonie wynik pierwszego „współdominatora 2007” nie daje wielkich nadziei na to, że obecny sezon będzie tak udany czy może nawet ledwo podobny do poprzedniego. No chyba, że nastąpi wyraźny przełom, którego mimo wczorajszych rewelacyjnych skoków dzisiaj nie było jednak widać. Oby się tak w końcu stało! Tego z całego serca życzyliby sobie pewnie wszyscy prawdziwi fani skoków w Polsce.

1 stycznia w Garmisch nastąpi nowe rozdanie. Będzie już jednak należało do innego robra. O tym robrze, jak dobrze pójdzie – za rok.



*** Gdyby ktoś chciał mi zarzucić słabą pamięć i przypomnieć, że przecież Małysz przegrał jednak drugi konkurs w Oslo to odpowiadam. Nie. On go zdecydowanie wygrał. Może z większą przewagą niż wszystkie pozostałe.