Poprzedni sezon w wykonaniu Szwajcarów był po prostu REWELACYJNY. Nigdy dotąd w historii Pucharu Świata Helweci nie wprowadzili do pierwszej piątki klasyfikacji generalnej dwóch zawodników. A wprowadzenie to nie następowało przez kuchenne drzwi. Ammann i Kuettel weszli do czołówki frontowymi drzwiami będąc w sumie 13–krotnie na podium, w tym trzy razy na najwyższym. Zresztą Kuettel nie musiał tam wchodzić. On tam był, bo w sezonie 2005/2006 zajął przecież na koniec 3 miejsce.
SZWAJCARIA – wielki sezon i?

Dla Ammanna sezon był naprawdę wyśmienity. Zdecydowanie najlepszy w życiu! Zawodnik, który po Salt Lake City nie potrafił przez kilka dobrych lat się odnaleźć, odrodził się w tym sezonie jak feniks z popiołów. Aż 9 razy znalazł się na podium. Było to o jedno pudło więcej niż w całej dotychczasowej karierze. Odniósł przy tym dwa zwycięstwa. Do tej pory miał na koncie w PŚ tylko jedną wygraną. Trzecia pozycja w klasyfikacji końcowej pucharu to jego pierwsze takie podium w życiu. Zasłużył na nie, zdobywając razem 1167 pkt. Do tego wszystkiego dołożył dwa indywidualne medale MŚ. Złoto na dużej i srebro na średniej skoczni. Fakt, na dużym obiekcie złoto mu podarowano. Ale medal miałby i tak bez łaski. Oglądając go w zimie widać było dawną, pięć lat nie oglądaną, lekkość skoku. To znów był ten sam Ammann z Salt Lake City. Dodatkowo nauczył się jednej, szalenie istotnej choć nieuczciwej, rzeczy. Doskonale nabiera sędziów przy lądowaniu. Po bardzo długim skoku ląduje na dwie nogi, lecz robi to tak sprytnie, że dostaje 19-tki. Kiedyś potrafił to robić Ahonen (teraz już tego nie robi, stąd częste niskie oceny). Ammann wie, z kogo czerpać wzorce. W lecie Simi nie był tak widoczny jak Morgenstern czy Małysz, ale zimą można spodziewać się z jego strony kolejnego wspaniałego sezonu. Mój typ: kandydat na top 5.

Inaczej będzie, moim zdaniem, z Andreasem Kuettelem. Za nim dwa bardzo dobre sezony. Teraz był 5-ty, rok wcześniej 3-ci. Jedna wygrana i trzy drugie miejsca to bilans jego ubiegłozimowych startów. W całym cyklu zdobył łącznie 804 pkt, prawie 200 mniej niż rok wcześniej. Ale końcówka sezonu zimowego była już cieniutka. W lecie potrafił nawet wygrać, ale było to w Hakubie, przy lichej obsadzie. W konkursach dobrze obsadzonych prezentował się słabiutko. Wydaje się, że w nadchodzącym sezonie popularny Andi może mieć kłopoty z regularną obecnością w 10-tce poszczególnych zawodów.

O pozostałych Szwajcarach trudno napisać po zimie dobre słowo. Moellinger zjeżdża z formą po równi pochyłej. Pierwszy sezon u Helwetów Niemiec miał obiecujący, ale lata mijają, a on się nie rozwija. Zdobył w zimie 28 punktów, co dało mu 59 pozycję. W czołowej 15-tce nie było go ani razu. Najwyższe miejsce jakie uzyskał to 16–te. Po razie był 25-ty, 28-my i 29-ty. Dwa razy 30-ty. Trudno żywic nadzieję, że spotka nas z jego strony jakaś miła niespodzianka. Ja przynajmniej się jej nie spodziewam.

Landert to samo. Wydawało się, bodaj dwa lata temu, że rodzi się Helwetom czwarty do brydża. Urodził się chyba wcześniak. Ze swoimi 43-ma punktami wywalczył w PŚ 51 miejsce, głównie dzięki przypadkowemu 6-temu miejscu w bardzo loteryjnym konkursie w Kuusamo. Oprócz tego wywalczył jeszcze tylko trzy punkty. Osobiście nie widzę go w gronie tych, którzy w jakikolwiek sposób będą się liczyć w tym sezonie. Inni Szwajcarzy w zimie nie punktowali.

W lecie pojawili się nowi. Guignard, Remy. Ten pierwszy nawet punktował. Może coś z tego będzie. Z kadrą rozstał się trener Berni Schoedler – ojciec wszelkich szwajcarskich sukcesów w tym stuleciu. Ale nie do końca. Zaczął szkolić szwajcarskie zaplecze. Najwyższy czas, bo oprócz dwóch gigantów, u Helwetów totalne bezrybie. Na tyle duże, że szans z nami w konkursie drużynowym mieć nie powinni. Żadnych.