Ubiegłego sezonu Norwegowie na pewno do najbardziej udanych zaliczyć nie mogą. Łagodnie pisząc. Tylko jeden fakt może powstrzymywać obiektywnego obserwatora przed uznaniem minionego sezonu za najbardziej nieudany od czasu, kiedy w sezonie 2002/2003 Kojonkoski przejął norweską kadrę. Źle napisane. To nie fakt. To zawodnik. Nowe odkrycie Wielkiego Maga. Mika wsadził rękę do cylindra i wyciągnął zeń młodego, ledwo opierzonego królika. Królik szybko odwdzięczył się prestidigitatorowi za umożliwienie pracy w cyrku. Stał się jego asem z rękawa, wydatnie pomagając mu w trzymaniu fasonu. Tylko bowiem na niego mógł, tak naprawdę, w tym sezonie liczyć fiński trener. Mógł na niego liczyć praktycznie przez cały sezon oprócz najważniejszej imprezy - Mistrzostw Świata. Ale wtedy wspomógł Fina najlepszy w historii z jego norweskich podopiecznych - Roar Ljoekelsoey.
NORWEGIA - koniec pewnej epoki i zmiana warty

Porównując dokonania norweskich asów z sezonu 2006/2007 z ich wynikami uzyskanymi sezon wcześniej (o najlepszych latach 2003-2005 już w ogóle nie wspominając) można, będąc norweskim kibicem, być zaniepokojonym. Nawet mocno. Bo cóż osiągnęli Wikingowie w tymże sezonie? Krótko pisząc - niedużo. Zacznijmy od lidera reprezentacji, który i tak, w porównaniu z większością kolegów, miał super sezon. Otóż Roar tylko raz znalazł się na podium. Miało to miejsce w Zakopanem i wynikało bardziej z przychylności natury niż z formy Norwega. W czołowej 10-tce też bywał znacznie rzadziej niż kiedyś (tylko 9 razy na dwadzieścia cztery konkursy). W klasyfikacji generalnej też zajął najgorsze od chwili przyjścia Kojo, 14-te, miejsce. Przez cały sezon zdobył 474 pkt. - o prawie 300 gorzej niż w najgorszym dotychczas dla siebie (mówimy o kadencji "Koja") sezonie 2002/2003. Był cieniem wielkiego wojownika z poprzednich lat. Jaśniejszym momentem tego sezonu były dla niego MŚ w Sapporo, gdzie zdobył brąz. Ale ten brąz to też bardziej zawdzięczał okolicznościom niż sobie.

A co mają powiedzieć inni utytułowani zawodnicy? Czarna rozpacz. Prześledźmy sami.
Romoeren: 174 zdobyte w PŚ punkty dające mu 29 miejsce w generalce. Przez cały sezon tylko 3 razy w 10-tce, najwyższa uzyskana pozycja - piąta. Pettersen: 210 punktów w PŚ i miejsce 24. Podobnie jak Bjoern ani raz na podium PŚ (przez cały sezon tylko 2 razy w pierwszej 10-tce). No i teraz: mistrz olimpijski Lars Bystoel - 9 (słownie dziewięć!!!) punktów w PŚ, 3 razy na 28 miejscu w konkursie! Nawet rezerwowy z 3-go szeregu Aaraas ma na koncie wywalczoną wyższą pozycję (26). No i jeszcze większa porażka Kojo, choć wydaje się, ze większej być nie może. Tommy Ingebrigtsen. Cały sezon bez jakiejkolwiek formy uprawniającej do startu w PŚ! Bardzo odległe miejsca w PK! No i zakończył karierę. Uff...

No, to jak wymieniliśmy wszystkie pasywa to spróbujmy jednak aktywów poszukać. O najważniejszym wspomniałem wcześniej. Teraz wypada sprawę omówić szerzej.

Anders Jacobsen był dla Norwegii w poprzednim sezonie tym, czym dla Austrii Schlierenzauer. W zasadzie czymś dużo więcej. Gregor, skądinąd wielki, może największy, austriacki talent, był w tym sezonie tylko jednym z kilku trybów austriackiej machiny. Bardzo ważnym, ale nie jedynym i chyba jednak nie najwazniejszym. Na Jacobsenie praktycznie przez całą zimę spoczywała odpowiedzialność za wyniki reprezentacji Norwegii. Tylko on bowiem dotrzymywał kroku najlepszym, a wielokrotnie sam dyktował warunki. Wywiązywał się z tego zadania znakomicie. Zakończył sezon jedenastoma miejscami na podium, przy czym aż 4 razy wygrał i 5-ciokrotnie był drugi. No i jeszcze jeden ogromny sukces. Norweg zwyciężył w Turnieju Czterech Skoczni! Tego wszystkiego dokonał w swoim debiutanckim sezonie w I lidze!

Beznadziejne wyniki swoich weteranów rekompensowali sobie Norwegowie, choć w części, również bardzo przyzwoitymi wynikami zawodników z drugiego szeregu. Anders Bardal okazał się w tym sezonie bardzo ważnym ogniwem norweskiej drużyny. Zawodnik, który przez lata nie mógł wyzwolić się z piętna skoczka balansującego między I i II ligą (świetny w CoC, beznadziejny w PŚ) w tym roku dokonał przełomu. Po raz pierwszy stanął na podium konkursu PŚ. W PŚ zajął bardzo przyzwoite, 16-te, miejsce z dorobkiem 418 punktów, będąc 6-krotnie w 10-tce konkursów. Dzielnie wspierał go niedawny junior Tom Hilde. W klasyfikacji generalnej był 20-ty zdobywając 281 pkt. W czołowej 10-tce poszczególnych konkursów był 4 razy, raz nawet ocierając się o pudło i kończąc na 4-tym miejscu. Tak wygladają aktywa Kojonkoskiego w poprzednim sezonie.

Żeby być wiernym statystykom należałoby jeszcze napisać o dwóch zawodnikach. Obaj są praktycznie poza kadrą i występują w PŚ z doskoku. Mam na myśli Mortema Solema i Henniga Stensruda. Nie chcąc rozwijać tematu bo to, szczególnie w wypadku Stensruda, nadaje się na osobny artykuł, odnotujmy tylko, że zdobyli oni odpowiednio 63 i 55 punktów w tegorocznej edycji pucharu co ulokowało ich na 42 i 45 miejscu klasyfikacji za sezon.

Bilansując, na podstawie tego co wyżej, sezon w wykonaniu Norwegów, można mówić o podstawach do krytyki. Team Miki znalazł się w niezłym dołku i na niezłym rozdrożu... Na szczęście dla trenera i Norwegii pojawiły się nowe twarze, wśród nich brylant. Brylant, który po oszlifowaniu może być na lata kołem napędowym skoków norweskich i pełnić rolę podobną do tej, jaką przez ostatnie 5 sezonów pełnił w tej drużynie Ljoekelsoey. Tylko, że Jacobsen nie może przesłaniać całej reszty.

Przy analizowaniu szans drużyny norweskiej w zbliżającym się sezonie do sprawy trzeba podchodzić bardzo ostrożnie. Norwegowie zawsze traktują lato z przymrużeniem oka. Więc brak spektakularnych sukcesów w tym okresie nie świadczy, w ich wypadku, o niczym. Tym bardziej, ze zarówno Jacobsen, jak i Ljoekelsoy, a także Bardal dali o sobie znać w końcowe lata. Ponadto: Kojo nie przestał, z dnia na dzień, być wielkim trenerem i strategiem. Być może musiał być taki rok, w którym trzeba było "schłodzić" formę i nastroje.

Życząc Norwegom wszystkiego najlepszego trudno widzieć ich, za wyjątkiem Jacobsena oczywiście, jednocześnie w gronie największych faworytów sezonu. Ljoekelsoey, niestety, starzeje się. Reszta starego "teamu Miki" zeszła do "skokowego podziemia". Przestali się na rynku poważnie liczyć. A Hilde z Bardalem tych strat, przynajmniej na razie, nie są Norwegii w stanie zrekompensować. Stąd wniosek, że Team Norge może dryfować (z zachowaniem odpowiednich proporcji, rzecz jasna) w stronę Polski sprzed lat czterech czy pięciu. Jeden gigant i pustka. Chyba, że Roar znajdzie w sobie dość siły do reaktywacji.
Albo jeszcze jedna możliwość. Mika ma inne króliki w kapeluszu. Tym razem nie idzie tu jednak o czynnik ludzki tylko po prostu jakieś stricte trenerskie nowinki.

Anglosasi, mając do dyspozycji taką bazę przedsezonowych danych, jak sympatycy skoków narciarskich i mając określić szanse Norwegów przed sezonem, zwykli mówić: "No one never knows". I może na tym poprzestańmy.

C.D.N.