Roar Ljoekelsoey może już zaliczyć sezon 2005/2006 do bardzo udanych. Zajmuje obecnie 4 miejsce w Pucharze Świata, obronił również tytuł Mistrza Świata w lotach narciarskich, dosłownie nokautując rywali. Z natury nieśmiały, zawsze uśmiechnięty, nie ma jednak w sobie nic z gwiazdy, mimo, że jest postacią coraz bardziej znaną i popularną w Norwegii i na świecie. Zgodził się odpowiedzieć nam na kilka pytań podczas pobytu na Pucharze Świata w Zakopanem.
Katarina Sverre: Zacznę od standardowego pytania. Kiedy zacząłeś skakać?

Roar Ljoekelsoey: Kiedy miałem 3 lata dostałem pierwsze narty, były to biegówki. O nas, Norwegach mówi się, że rodzimy się z nartami na nogach. Tak też chyba było w moim przypadku. Bardzo lubiłem budować malutkie wzniesienia ze śniegu i starałem się przeskakiwać je na moich biegówkach. Poźniej w wieku 9 lat dostałem narty do slalomu i próbowałem je na małych skoczniach. Potem zapisałem się do klubu sportowego i już tej samej zimy wziąłem udział w pierwszych zawodach. Byłem bardzo dumny z faktu, że nie zająłem ostatniego miejsca, ale trzecie od końca. W PŚ wziąłem udział pierwszy raz w 1993 roku i od tego czasu jestem też w reprezentacji narodowej.

KS: Olimpiada w Turynie będzie już Twoją czwartą. W Lillehammer (miałeś wtedy tylko 17 lat) zdobyłeś 4 miejsce w drużynówce. W Nagano, 4 lata później zająłeś miejsce 40 na małej skoczni i 9 na dużej. Nie osiągnąłeś też imponujących sukcesów w Salt Lake City (2002) zajmując miejsce 18 na małej skoczni i 32 na dużej, 9 miejsce w drużynówce. Niedługo Olimpiada w Turynie i jesteś zaliczany do faworytów.

R.L.: Sam się dziwie, że w ciągu 3 lat tak bardzo rozwinąłem się jako skoczek. Ale czy jestem faworytem? Mamy aktualnie wielu pretendentów do medali, nawet w naszej drużynie, jak choćby Bjoern czy Lars. Z innych drużyn można spokojnie wymienić Mattiego, Janne Ahonena czy Jakuba Jandę. Może Adam odnajdzie również formę? Jestem jednak "fighterem" i nie dam się tak łatwo!

KS: No właśnie to bycie "fighterem" imponuje całej Norwegii i nie tylko. Mistrz Olimpijski z Lillehammer, Espen Bredesen stawia na Ciebie w Turynie, mówi, że jesteś niesamowicie silny psychicznie i potrafisz wykonać perfekcyjny skok, wtedy kiedy walka rozgrywa się o medale. Raczej nie zdarza Ci się byś wygrywał kwalifikacje lub imponował długością skoków na treningach przed zawodami. Jesteś najlepszy wtedy, gdy walka toczy się o medale. Jak to wytłumaczysz?

R.L.: Koncentruję się wyłącznie na konkursach. To tam skupiam całą swoją uwagę, aby wykonać doskonały skok. Kiedy siedzę na belce, myślę tylko o tych kilkunastu sekundach, które potrzebuję na wykonanie skoku.

KS: Jak rozprężasz się w przerwach między pierwszą, a drugą serią skoków?

R.L.: Bardzo lubię słuchać muzyki Boba Dylana i U2. Biegam po lesie z I-Podem i słucham moich ulubieńców. To bardzo rozpręża i motywuje, szczególnie jeśli po pierwszej serii nie jestem na pierwszym miejscu. Lubię walczyć do końca.

KS: Miałeś ostatnio trochę kłopotów natury osobistej. Rozstałeś się z wieloletnią narzeczoną, Hege. Byliście razem od 1996 roku i macie dziecko, synka Sokratesa. Kiedy wróciłeś z Turnieju Czterech Skoczni zastałeś pusty dom. Tydzień później w Kulm znokautowałeś rywali i wygrałes wszystko, co dało się wygrać. Obroniłeś tytuł Mistrza Świata w lotach z Oberstdorfu. Musisz mieć nerwy ze stali. Masz psychikę Supermana?

R.L.: Kłopoty rodzinne zaczęły się już właściwie latem ubiegłego roku. Bardzo to przeżywałem, ale nie dawałem tego po sobie poznać. Niestety moje wyniki z LGP potwierdzały tylko to, co chłopaki z drużyny podejrzewali juz od dawna. Musiałem w końcu się przyznać i opowiedzieć o moich problemach w domu. Zarówno koledzy z drużyny jak i Mika Kojonkoski podali mi pomocną dłoń. Ich zachowanie w stosunku do mnie potwierdziło tylko jakim "super gangiem" jesteśmy. Zachowali się fantastycznie!
Mam syna, mam dla kogo żyć. Mam też moją karierę i myślę, że mogę jeszcze sporo osiągnąć. To, że moja narzeczona wyprowadziła się w czasie trwania TCS było trochę zaskoczeniem dla mnie, ale już jesienią podjęliśmy wspólną decyzję o rozstaniu.
Życie toczy się dalej. Mamy razem dziecko i ono jest najważniejsze dla nas. Patrzę tylko w przyszłość. Spędzam z Sokratesem tyle czasu ile mogę. Zawsze po konkursach pędze jak szalony do Trondheim, by pobyć z nim choć kilka dni. On jest przecudny. Wiem, że każdy ojciec tak mówi o swoim dziecku, ale on jest po prostu niesamowity. Jest takim małym "czarusiem", każdego owija sobie wokół małego palca. To on mnie inspiruje, dodaje mi sił i wiary w przyszłość. Mam dla kogo żyć.
Wiesz, Sokrates ma nawet narty, a nie ma jeszcze dwóch lat!


KS: Każdy skoczek ma swoje ulubione skocznie. Czy odpowiada Ci obiekt w Pragelato?

R.L.: Nie mam zastrzeżen. Na dużej skoczni można osiągnąć niezłą prędkość, nawet do 98 km/h. A ja bardzo lubię prędkość! Jednak moimi ulubionymi obiektami są skocznie w Sapporo i Oberstdorfie.

KS: Które zwycięstwo cenisz sobie najbardziej?

R.L.: Bardzo trudno dokonać takiego wyboru. Każde złoto liczy się tak samo jak inne. Przyznam jednak szczerze, że najbardziej cenię sobie te indywidualne. Przyjemnie jest jak wygrywamy drużynówkę, jednak w indywidualnym zwycięstwie tkwi jakis czar.

KS: Nie chciano Cie w drużynie po Olimpiadzie w Salt Lake City, potem wiosną 2002 roku stanowisko trenera objął Mika Kojonkoski i wszystko się zmieniło. Co takiego właściwie się zmieniło?

R.L.: Muszę przyznać, że niezbyt wierzyłem w to, że Mika dokona jakiś cudów ze mną, czy też z całą drużyną. Byłem wielokrotnie nazywany przez niego oportunistą, gdyż nie wierzyłem w to, że coś się zmieni. Mika musiał mnie długo przekonywać do swoich metod, że on wie co robi, widzi we mnie potencjał (choć wielu widziało mnie już na emeryturze!) i chce inwestować zarówno swój czas i kunszt w moją przemianę. Mika powiedział kiedyś do mnie: "Jesteś takim nieoszlifowanym diamentem i trzeba z nim coś zrobić".
To, co zmieniło się, to przede wszystkim nasze psychiczne podejście do skoków. Masz zawsze dobry dzień! Skoczyłeś jednego dnia gorzej, nic się nie stało. Jutro znajdziesz w sobie "pozytywne samopoczucie" i to jest połowa sukcesu w skokach. Oczywiście dochodzi do tego ciężka praca nad techniką, treningi na siłowni. Głównie jednak praca nad techniką i znalezieniem doskonałego punktu wybicia. Na tym polegają skoki. Eksperymenty z nowymi kombinezonami, smarowania nart, nad którymi pracuje cały sztab ekspertów też jest ważne, ale najważniejsze jest pozytywne myślenie. Mogę, chcę, potrafię. Jestem silny!


KS: Jesteś postacią coraz bardziej znaną i lubianą w Norwegii. Jesteś też gwiazdą w rodzinie?

R.L.: Jestem tylko gwiazdą sportową. Mam jeszcze dwóch braci i każdy z nich jest gwiazdą w swojej dziedzinie.

KS: Bycie skoczkiem zawodowym bardzo absorbuje. Masz jeszcze czas na jakieś hobby?

R.L.: Lubię golf. Razem z Bjoernem jeździmy po zakończonym sezonie pograć w golfa do Hiszpanii. Słucham też dużo muzyki i od czasu do czasu chodzę sobie na ryby. To bardzo odpręża.

KS: Jaki tytuł nadał byś tej rozmowie?

R.L.: Tak jak napisałem na mojej stronie internetowej: "Mistrzem jest się jeden dzień, ojcem całe życie".

KS: Dziekuję za rozmowę i życzę powodzenia w Turynie.

R.L.: Hej, nie zapytałaś mnie czy lubię Zakopane?

KS: Nie muszę. Gdybyś nie lubił tego miejsca, to nie wstawałbyś o 4:30 i lekko jeszcze podziębiony nie pakował do samolotu do Krakowa i pojawił się na Wielkiej Krokwi na dwie godziny przed zawodami, prawda???

R.L.: Dokładnie.

Wywiad przeprowadziła Katarina Sverre.