Początek w wykonaniu gangu Kojonkoskiego był fatalny. Słaba dyspozycja całego zespołu w pierwszych konkursach sezonu 2004/2005 spowodowała, że marzenie o kontynuacji norweskiej dominacji runęło niczym domek z kart. Na trenera i zawodników zewsząd spłynęła fala krytyki. Niezadowolenie z każdym dniem wzrastało coraz bardziej, a tymczasem skoczkowie borykali się z poważnymi problemami wagowymi. W związku z wprowadzeniem nowego przepisu, określającego odpowiedni stosunek wagi sportowca do jego wzrostu (BMI), wielu podopiecznych Miki Kojonkoskiego musiało zwiększyć swoją masę. Szczególnie dotkliwie odczuli to Sigurd Pettersen i Lars Bystoel, którzy zmuszeni byli do przybrania siedmiu kilogramów. "Czuję się, jakbym ponownie przechodził okres dojrzewania." - skarżył się wówczas Pettersen.
Reszta drużyny z niewiadomych przyczyn również nie spisywała się najlepiej. Wspaniała forma Bjoerna Einara Romoerena znikła bez śladu, a nadzieja na sukcesy "letniego odkrycia" - Daniela Forfanga, okazała się złudna. Jakby tego było mało, 26-latka z Tromsoe dotknęła przykra kontuzja, która wykluczyła go ze startów w PŚ na kilka tygodni. To dodatkowo zdeprymowało podłamanych już norweskich zawodników.
Mimo wszystko sympatycy skoczków z Krainy Fiordów powtarzali z przekonaniem: "Będzie lepiej!"
Ale nie było. Turniej Czterech Skoczni nadchodził wielkimi krokami, a Norwegowie nadal nie osiągnęli choćby najmniejszego sukcesu. Miejsce na podium pozostawało w sferze marzeń, nie wspominając o niemalże nieosiągalnym wówczas zwycięstwie. Mimo tego, zarówno zawodnicy jak i trener, do startu w najbardziej prestiżowym turnieju podchodzili z nadzieją na dobry wynik. Niestety wspominanie wspaniałego triumfu Sigurda Pettersena w sezonie 2003/2004 na niewiele się zdało. Norwegowie spisywali się przeciętnie. Sigurd Pettersen i Tommy Ingebrigsten skakali zdecydowanie poniżej swoich możliwości, a Bjoern Einar Romoeren, po niezakwalifikowaniu się do konkursu w Innsbrucku, zrezygnował z dalszego udziału w TCS. Na dobre imię drużyny pracowali jedynie Roar Ljoekelsoey i Lars Bystoel, nierzadko plasując się w czołówce.
"Nadal stać nas na trzy złote medale na Mistrzostwach Świata" - mówił Mika Kojonkoski, a kibice skoków narciarskich kręcili z niedowierzaniem głowami.

Lecz wreszcie nadszedł tak długo oczekiwany przez norweską ekipę dzień. Dzień, który przyniósł pierwsze zwycięstwo Norwega w sezonie 2004/2005. Na najwyższym stopniu podium stanął wówczas, razem z Adamem Małyszem, Roar Ljoekelsoey. "To zwycięstwo umocni nas wszystkich." - mówił szczęśliwy triumfator.
Nie było jednak tak pięknie jak mogło być. Romoeren nadal przebywał na "karnych" treningach w Lillehammer, Pettersen miał jedynie przebłyski mistrzowskiej formy, a porażki Norwegów w konkursach drużynowych zaczęły stać na porządku dziennym.
Jednak z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień dokonywało się istne katharsis norweskiej ekipy.

Patrząc z perspektywy całego sezonu, członkowie "Norge Teamu" Mistrzostwa Świata mogą uznać za udane. Srebrny medal Roara Ljoekelsoeya na dużej skoczni i brąz wywalczony drużynowo, wskazywały na znaczny postęp skoczków z mroźnej Skandynawii. Powoli nadchodzące odrodzenie było niczym światełko rozjaśniające średniowieczne mroki. Pettersen przyzwyczaił się do "nowego ciała". Romoeren powrócił "z wygnania", a dość dobrą formę zaczęli prezentować również Henning Stensrud i Daniel Forfang.
Jednak dopiero końcówka sezonu okazała się być prawdziwie udana.

Jeżeli prawdą jest, że mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale po tym jak kończy, to w norweskiej ekipie bezapelacyjnie mamy samych mężnych Wikingów. Bo finisz w wydaniu skoczków z Północy był rewelacyjny. Najpierw pierwsze w sezonie podium dla Sigurda Pettersena i pierwsze w karierze dla Larsa Bystoela podczas Turnieju Nordyckiego, a potem wspaniały konkurs lotów. "Norwegowie skaczą tu jak w transie" - komentował zawody z Planicy Bogdan Chruścicki. I miał rację, zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę jednego z nich.
Bjoern Einar Romoeren odrodził się w słoweńskiej zimowej stolicy niczym feniks z popiołów i ustanowił fenomenalny rekord świata - 239m! "Od dawna o tym marzyłem." - mówił skoczek, na którego widok, ręce same składają się teraz do braw.
Nie gorszy od swojego kolegi pozostał Roar Ljoekelsoey, który zajął drugie miejsce w klasyfikacji generalnej.

"Lepiej późno niż wcale." - wypada powiedzieć nam, kibicom norweskich skoczków. I mieć nadzieję, że skoro rekord świata powrócił już do ojczyzny skoków, to wkrótce powróci także i Kryształowa Kula.