Jeszcze nie tak dawno, na łamach poszczególnych sportowych wortali, rozbrzmiewały dyskusje pełne domysłów, kto zostanie bohaterem tych mistrzostw. Sam pamiętam, jak gorączkowe debaty - które nie omijały i tego forum - podnosiły co i rusz kwestię wiarygodności mistrzostw, ich obiektywności, a przede wszystkim przypadku, który może nimi rządzić. Wielcy fani Ahonena, niejako asekuracyjnie, deprecjonowali wartość tytułów mistrzowskich, jak gdyby sami nie wierzyli w to, że ich bohater może być stale najlepszym. Po słabszej dyspozycji powodowanej chorobą mało kto uważał Ahonena za murowanego faworyta do złota.
Przed mistrzostwami eksplodowała forma wielu zawodników: Ljoekelsoeya, Jussilainena, Pettersena (wspaniały wynik na mistrzostwach Norwegii). Do tego zwycięzca z Pragelato - Matti Hautamaeki, a także prezentujący się wybornie podczas japońskich konkursów młody, ale jakże już doświadczony Thomas Morgenstern. Wszyscy oni zdawali się potwierdzać, że postawią na mistrzostwach twarde warunki obrońcy tytułu, Małyszowi (który zakopiańskimi tryumfami miał pokazać, iż tanio skóry nie sprzeda) oraz głównemu pretendentowi - wielkiemu Janne - liderowi Pucharu Świata, który w tym roku wygrywał już w Oberstdorfie, ale jak wszyscy twierdzili: "tylko dzięki wybornej formie, jaką prezentował, bowiem nie lubi skoczni Schattenberg". Głosy "Ammannofobów", że mistrzostwa wcale nie są obiektywne i zazwyczaj wyłaniają przypadkowych bohaterów, narastały z każdym kolejnym odwołanym przez lidera startem w konkursach i pobrzmiewały coraz głośniej z każdą kolejną zmianą na pozycji wicelidera.

Zawsze uważałem, że mistrzostwa bywają niesprawiedliwe, ale ci którzy podczas całego sezonu byli najlepsi, zazwyczaj zdobywają na nich medale. Tak było w Ramsau, gdzie Funaki i Schmitt sprawiedliwie święcili tryumfy na swoich arenach. Tak było w Lahti, gdzie Adam i Schmitt podzielili się złotem, Ahonen zdobywał brąz na K120, zaś Hoellwarth na K90. Tak było też w olimpijskim konkursie w SLC, gdzie - pomijając Ammanna - zarówno Małysz, jak i Hannawald, i prezentujący się wspaniale (zwłaszcza w końcówce sezonu) Hautamaeki zdobywali medale. Val di Fiemme były wyjątkowym popisem jednego aktora, który w owym czasie przeżywał apogeum formy i trudno cokolwiek powiedzieć o ich obiektywności względem pozostałych skoczków - możemy jednak gwoli sprawiedliwości dodać, że Hautamaeki, król Velikanki, także zdobył medale, a Noriaki Kasai nie był przypadkowym zdobywcą dwóch brązów. Największym przegranym poprzednich mistrzostw był jednak Hannawald, dla którego - kto wie czy właśnie nie to - niepowodzenie stało się gwoździem do trumny sportowej kariery.

Gdy przed tygodniem mistrzem świata zostawał młodziutki Rok Benkovic, natychmiast podniosło się larum, że wszystko to zasługą wiatru, że Tepes wydatnie pomógł swemu krajanowi w zdobyciu medalu, a tak naprawdę to mistrzem powinien zostać Adam. Jednakże mylił się ten, kto w dniu tryumfu Słoweńca widział w nim drugiego Ammanna. Mylił się także ten, kto upatrywał w mistrzowskim tytule skoczka dzieła przypadku, by nie rzec: zwykłego fuksa. Rok, na przekór niedowiarkom, na drugi dzień skacząc niemalże w parze z Adamem uzyskał 102 metry i gdyby przychylność sędziów pozwoliła, byłby dzisiaj oficjalnym rekordzistą małej skoczni, wszak moralnym jej rekordzistą jest chyba dla nas wszystkich.

Tegoroczne Mistrzostwa to nagroda za całokształt dla Janne Ahonena, ale i dowód na to, że ciężką pracą ludzie się bogacą. Pomijając spektakularnego mistrza z K120, o którym napisano już tak wiele, że chyba powtarzać się naprawdę nie warto, najbardziej urzekł mnie właśnie Rok Benkovic. Grymas bólu, który zagościł na mojej twarzy po słabym miejscu Adama, szybko ustąpił radości z sukcesu młodego, pełnego ambicji człowieka. Obym takie sukcesy mógł kiedyś oglądać w wykonaniu naszych juniorów, którym Rok właśnie pokazał, że nie trzeba czekać na wygraną z Adamem, kiedy będzie kończył karierę, tylko zrobić to już teraz. Chciałbym, aby sukces Roka zaprocentował w jego dalszej karierze, aby nie dał zepchnąć się do tej nielicznej gromady przypadkowych mistrzów, z którymi nikt się nigdy nie liczył. Ale i w ocenie przypadkowych mistrzów trzeba wykazać daleko idącą ostrożność. Nikt tutaj nie ma zamiaru Gombrowiczowskiego "Słowacki wielkim poetą był" przekładać na język skoków, ale pamiętajmy, jak przypadkowy mistrz Tommy Ingebrigtsen na poprzednich mistrzostwach stał się właśnie tym, który najbliższy był odebrania Małyszowi smaku dwóch złotych medali. Słowa piosenki "Nic dwa razy się nie zdarza" właśnie w skokach mają ostatnimi laty najmniejsze zastosowanie, czego dowodem stają się kolejni zdobywcy kryształowych kul.

PS. Adam Małysz nie został jedynym w historii skoków czterokrotnym mistrzem świata, nie dogonił też swojego idola Weissfloga w ilości indywidualnych medali z imprez mistrzowskich, pokazał jednak wspaniałą walkę i nie ma powodów do wstydu. Adam zwłaszcza na skoczni K120 potrafił raz jeszcze udowodnić, że jest mistrzem z krwi i kości i umie zmobilizować wszystkie siły w walce o medale. Przepadł, ale nie dlatego, że był słaby. Przepadł, bowiem postawił wszystko na jedną kartę. W pierwszym skoku osiągnął najlepszą odległość, jaką kiedykolwiek wyciągał na skoczni Schattenberg. Do swojego dotychczasowego rekordu Schattenberg dołożył 3,5 metra. W drugim skoku musiałby dołożyć kolejne 3,5 m, by przy dobrych notach marzyć o medalu. Zachował się jak mistrz, którego nie interesują blotki. Dla trzykrotnego mistrza świata miejsce czwarte czy piąte byłoby najgorszym z możliwych. Jest miejsce jedenaste... Gdy jako junior w swych pierwszych seniorskich mistrzostwach zajął 10 i 11 miejsce, wszyscy mówili o młodym, zdolnym skoczku. Gdy z tych mistrzostw wraca z 6 i 11 miejscem, wszyscy mówią o przegranej. Mam jednak nadzieję oglądać jeszcze Adama zwycięskim. Kto wie, może już za rok w Turynie? Tymczasem gratuluję zwycięzcom, bohaterom mistrzostw.