Tekst ten jest próbą katharsis. Złe emocje, które zapanowały nad skokami, właśnie w tegorocznym sezonie w dosyć szczególny sposób dały się we znaki autorowi niniejszego artykułu. Wobec tego postanowił on znaleźć odpowiedzi na kilka nurtujących go ostatnio pytań. Oczywiście tych odpowiedzi nie ma. A jako, że pytania nie mogą pozostać bez odpowiedzi, toteż przynajmniej próba ich zarysowania będzie najuczciwszym ze wszystkich możliwych rozwiązań poznawczych. Tekst ów dedykowany jest wszystkim tym, którym obawy przed tegorocznymi Mistrzostwami Świata oraz formą jaką zaprezentują na nich główni aktorzy sezonu: Ahonen, Małysz, Ljoekelsoey, Widhoelzl, Hoellwarth, Jussilainen, ciążą w sercach niczym średniowiecznym alchemikom przepis na złoto.
Ile można osiągnąć w sporcie wyczynowym?
To pytanie jest niewątpliwie trywialne i nie ma w nim żadnej głębszej potrzeby wyjaśniania niczego. Jest natomiast pretekstem do rozmyślań nad istotą zawodowego sportu. Nie ukrywam, iż na początku pisania tego artykułu kierowały mną ciągotki statystyczne, chciałem porównać kilka wyników sportowych uzyskanych przez sportowców, konkretnie skoczków narciarskich - bo o nich mowa, na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Postanowiłem jednak tego nie czynić. Dlaczego? Ano może dlatego, że większość z Was drodzy czytelnicy, którzy w tej chwili zgłębiacie ten tekst mogłaby mieć pretensje (całkiem zresztą słuszne), że marnuję kolumnę na porównywanie wyników, które każdy przy odrobinie dobrej woli jest w stanie sprawdzić sam. Pytania, które padają w artykule nie są jednakowoż sprawdzianem wiedzy. Są natomiast - owe pytania jak i wnioski autora, które później padają - próbą poddania się ocenie. Ocenie dystansu jaki dzieli nas od rubryk i suchych faktów, a który zawęża się w przypadku uwielbienia dla danego sportowca, by rozszerzać się w nieskończoność w przypadku niechęci do prezentowanej postaci.

A zatem ile można osiągnąć? Kiedy następuje kres?? Co ten kres może stanowić? Czy obniżka formy u Schmitta to kres formy? Z pewnością. Ale czy kres osiągnięć? Czy można z całą pewnością stwierdzić, że Schmitt się nie odrodzi? Czy można z całą pewnością stwierdzić, że nie odrodzi się Hannawald? Czy w świetle wygranego przez Takanobu Okabe Pucharu Kontynentalnego możemy z całą pewnością stwierdzić, że jest dla sportowca wiek, który nie służy zwycięstwom? Czy widząc wciąż wysoką formę Hoellwartha możemy wysyłać kogokolwiek na sportową emeryturę? Czy i ile jeszcze razy ja i Wy drodzy czytelnicy pomylimy się jeszcze w ocenianiu sytuacji pozornie rozpoznawalnej gołym okiem. O jakich pomyłkach piszę? Przeczytajcie proszę z uwagą poniższe kajanie się autora tegoż tekstu.

Tak wielu z nas daje się ostatnio złapać w pułapkę sprawdzania kto jest lepszy (autorowi niniejszego artykułu przytrafiło się to już kilkakrotnie): Ahonen, czy Małysz? Tymczasem pytanie to pozostanie tak długo bez odpowiedzi, jak długo skoczkowie ci będą skakać, a nawet kiedy za trzy, cztery lata zakończą karierę pytanie to i tak pozostanie nierozstrzygnięte. Po cóż więc je zadawać? Czyżby autorowi towarzyszyła odwieczna, jakże ludzka potrzeba wtykania kija w mrowisko? Po części pewnie tak, ale tylko po części. Z każdym rokiem oglądania skoków jestem mądrzejszy. Dzisiaj wyrosłem już z młodzieńczej fascynacji skokami, choć momentami to ona bierze górę w moich sądach. Przyznam, że przegapiłem moment, w którym rozgorzał spór o to: czy skoczkiem wszechczasów jest Nykaenen, czy Weissflog. Mimo, iż nie jest to spór urojony, a statystyki zdają się jasno dowodzić na korzyść pierwszego z panów, nie brakuje oponentów, którzy bardziej nad ilość zwycięstw cenią sobie skakanie dwoma stylami, a nad ilość wygranych generalnych klasyfikacji - ilość wygranych Turniejów Czterech Skoczni. Z góry zastrzegam, iż nie mam absolutnie ochoty wdawać się w dyskusję nad celnością spostrzeżeń jednych i drugich. Chciałbym tylko, nie ulegając pokusie statystycznych porównywań, zauważyć, że nawet jeśli Adam z Janne w ciągu najbliższych dwóch imprez nr jeden, czyli tegorocznych Mistrzostw Świata w Oberstdorfie i przyszłorocznej Olimpiady w Turynie, podzielą się złotem - to od remisu będziemy dalsi niż kiedykolwiek. Zawsze znajdą się tacy, którzy nad trzy generalne klasyfikacje wygrane pod rząd postawią ilość miejsc na podium, a w wypadku klęski Ahonena na Mistrzostwach i Olimpiadzie stwierdzą, że to tylko pojedyncze zawody, z których tak naprawdę nic nie wynika - motywując swe słowa przykładem Ammanna.
Owe mistrzostwa nabiorą znaczenia pewnie w wypadku nokautu, który Ahonen jest w stanie swoim oponentom zafundować, ale póki co nie ma nad czym gdybać. Autor tekstu, by nie być posądzanym o stronniczość chce jednocześnie zaznaczyć, że obydwu wielkich sportowców szalenie ceni.

Homo sum, humani nihil a me alienum puto. Można by jeszcze dodać (co w całej rozciągłości tyczy się autora): błądzić jest rzeczą ludzką. Moi mili - zbłądziłem - dałem się złapać w pułapkę, która na dłuższy czas pozbawiła mnie przyjemności z oglądania w tym sezonie skoków. Zbłądziłem po trzykroć. Po pierwsze zbłądziłem w ocenie Ahonena, po drugie zbłądziłem w ocenie Adama, po trzecie zbłądziłem w ocenie sytuacji. Wszystko w tym sezonie mnie przerosło. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że sezon jest rzeczywiście wyjątkowy, choć lżej mi od tego nie jest wcale, a wcale. Mój błąd w ocenie Ahonena był niewybaczalny, a że popełniłem go już w roku ubiegłym, tym boleśniej przeżywam owo roztargnione, przedwcześnie rzucone na szeroką wodę hasło: o rzekomym wyczerpaniu się Ahonena. Czy miałem prawo się pomylić? Wierzcie mi, że chciałbym owo prawo mieć. Niestety pomyłka taka nie powinna wypłynąć z ust (choć rzetelniej napisać: z klawiatury) człowieka, który przez całe swoje dorosłe kibicowanie jest wielkim orędownikiem sportowych niespodzianek.

Wszyscy wiemy ile konkursów wygrał w tym roku Ahonen i nie widzę najmniejszej potrzeby ich wymieniania, mam natomiast prośbę do wszystkich aby zaprzestali doszukiwania się w tym kontaktów z diabłem, narkotyków, dopingu, współczynnika BMI itd., itp. "Wygrał i już" - jak krzyknął w czasie partyjki w oczko Boguś w kabarecie "Smoleń na chorobowym".

Kiedy 22 marca 2003 roku prowadzący po pierwszej serii ponad czternastoma punktami Małysz, przegrał ostatecznie w konkursie lotów na Velikance z Mattim Hautamaekim, pomyślałem: Oj chłopie! Nie doczekasz się już 25 zwycięstwa nigdy! Niewykorzystane sytuacje się mszczą. Kolejny sezon (2003/2004) mimo, iż zaczął się zaskakująco dobrze, bowiem od żółtej koszulki lidera już po drugim konkursie (były to jednak, jak wszyscy wiemy - miłe złego początki) w całej rozciągłości potwierdził smutną regułę. Tymczasem niniejszy sezon, który tak wielu uważa za kres Małysza, przyniósł nam już cztery zwycięstwa Polaka. Oczywiście, że w porównaniu z dwunastoma zwycięstwami Janne wygląda to mało przekonująco, ale nie zapominajmy jednak, że taka dominacja jednego skoczka zdarza się raz na kilka lat i właściwie pod względem samej liczby zwycięstw - tegoroczny jest dla Adama sezonem nr trzy, a kto wie, może będzie sezonem nr dwa.

Pomyłka w ocenie sytuacji przytrafiła się nie tylko mnie, ale wszystkim entuzjastom norweskiego cudu. Norwegowie nie skaczą! I trzeba to sobie wreszcie wyraźnie powiedzieć - stare wróciło - patrz Austria i Finlandia, a Norwegia schowała się na z góry upatrzoną pozycję. Tu rzecz najbardziej kontrowersyjna - wszyscy wiemy o tegorocznym przepisie dotyczącym uregulowania wagi skoczka w stosunku do długości nart. No cóż, nie od dzisiaj wymyśla się nowinki, które tym, lub innym mają kolejno pomóc lub zaszkodzić. Brzmiałoby to szalenie groźnie, gdyby nie pewien istotny szczegół - forma czyni mistrza! Spójrzcie proszę na to - kto w tegorocznych skokach rządzi (poza Janne co oczywiste) - otóż rządzą mniej więcej ci sami, co zawsze: Małysz, któremu poprzedni sezon na szczęście już zupełnie uciekł z pamięci, Roar, który siłą zeszłorocznego rozpędu coraz wyraźniej zadamawia się w czołówce, wreszcie - niezniszczalny Hoellwarth, który na swym stałym wysokim poziomie będzie skakał do końca pucharów i o jeden dzień dłużej, a z licznej watahy młodych austriackich wilczków dzielnie kąsa Morgenstern. Do gromady najlepszych przebojem wdarł się Jakub Janda. Nic w tym dziwnego, rok w rok do szerokiej czołówki dobija jakiś nowy skoczek i jest to po prostu naturalna kolej rzeczy w sportowym rzemiośle, że ktoś kto dużo pracuje - w zależności od ładunku talentu - dorabia się albo garbu, albo sławy. A Pettersen, cóż, jemu i końcówka poprzedniego sezonu nie wyszła zbyt rewelacyjnie, więc zasłanianie się BMI zdaje się być po prostu mało poważne.

Kończąc powyższe rozważania chciałbym abyście drodzy kibice przyznali się przed sobą do własnych błędów. Łatwo jest kalać kogoś za poglądy, które są nam nie w smak, ale o wiele trudniej zdobyć się przed samym sobą na rzetelną ocenę sytuacji. Ocenę pozbawioną osobistych uprzedzeń, omijającą skutecznie niesnaski, w które nawet na poziomie internetowej dyskusji tak łatwo popadamy. Już za chwilę przekonamy się kto (lub którzy) zostanie (lub zostaną) tegorocznym Mistrzem (lub Mistrzami) Świata. Obyśmy potrafili ich należycie docenić, obyśmy ucieszyli się z niespodzianek, oby ten, którego forma w Oberstdorfie pozwoli mu nosić koronę i dzierżyć berło - Króla Skoków na najbliższe dwa lata - nie musiał stawać się obiektem wiecznych złośliwości jak to się stało udziałem Ammanna, a miał okazję udowadniać nam nie raz, nie dwa, że na miano Mistrza Świata zasłużył, a nie otrzymał je w prezencie od natury. Pięknych Mistrzostw Świata - czego i Wam i sobie życzę. Z poważaniem. FAN ADAMA MAŁYSZA.