W ostatni piątek na skoczniach K-90 i K-120 w niemieckim Oberstdorfie rozegrano bardzo osobliwe zawody w ramach finału wielkiego zgrupowania szwajcarskich skoczków i kombinatorów. Trwało ono tydzień i zapewne trenowano podczas niego normalnie, natomiast sam konkurs miał charakter wybitnie rozrywkowy. Konkursy typu "long standing" (bez not za styl), promowane podczas lokalnych konkursów w USA "target jumping" (skoczyć jak najbliżej wyznaczonego dystansu, ale go nie przekroczyć) to nic w porównaniu z tym, co wyprawiali w Oberstdorfie Szwajcarzy.
Na początek zawodnicy dobrali się w dziewięć drużyn o niekiedy bardzo zabawnych nazwach w języku angielskim i niemieckim: "Powietrzni Wojownicy", "Punkt G", "Dwadzieścia dalekich lotów"... Jak wskazuje ta ostatnia nazwa, konkurs składał się z pięciu serii - co jedna dziwniejsza od drugiej.

Pierwsza seria to zwyczajny konkurs skoków na K-90, w którym liczy się odległość. Belka startowa była jednak wyznaczana z osobna dla każdej drużyny (we wszystkich seriach wyjątek czyniono jedynie dla najlepszych, którzy skakali z niższej belki, żeby nie psuć zabawy). Już to pokazuje, że w zawodach liczył się niekoniecznie wynik, tylko raczej rozrywka. Drugą serię rozegrano także w całości na K-90. Zadanie polegało na tym, by każdy kolejny skoczek w drużynie skoczył dalej od poprzedniego. Kolejność drużyna wyznaczała samodzielnie, jednak jeżeli nie udało się wykonać zadania - za każdy krótszy skok traciła 10 m. Za skok dalszy od poprzednika przyznawano każdorazowo 10 m. Ostateczny wynik to suma odległości realnych i dodanych lub odjętych.

W trzeciej serii zaczęło się wybieranie skoczni: każdy zawodnik mógł sam zdecydować, czy będzie skakał na K-90, czy K-120. Następnie bezpośrednio przed skokiem podawał starterowi na "swojej" skoczni odległość, którą chce osiągnąć. Jego wynik stanowiła... różnica między odległością podaną a uzyskaną. Sposób rozgrywania czwartej serii stanowił modyfikację poprzedniego: cała drużyna decydowała do 10:30, ile zamierza skoczyć. Wynik: znów różnica odległości. Oczywiście ponownie skocznia do wyboru.

Piąta seria była najbardziej niezwykła. Ponownie wyznaczono belkę dla każdej drużyny, przy czym każdy skoczek mógł wybrać belkę wyższą maksymalnie o 4 stanowiska. Następnie utworzono 4 grupy po jednym skoczku z każdej drużyny - przynależność była ustalana na podstawie poziomu danego zawodnika w obrębie drużyny. Grupy 1 i 2 skakały na K-90, grupy 3 i 4 na K-120. Wynik zależał od miejsca danego skoczka w obrębie grupy - dla drużyny dodawano punkty zdobyte indywidualnie przez każdego skoczka. Zawiłe? Oczywiście.

Ostatecznie konkurs wygrała drużyna "Em Tüfel es Ohr am Segler" (nie podejmuję się tłumaczenia tej gwarowej nazwy) w składzie Adrian Künzi, Felix Kläsi, Pascal Meinherz i Jan Schmid. Najbardziej znani członkowie drużyny to ostatni dwaj, obaj kombinatorzy.

Oczywiście zawody o tak skomplikowanej formule trudno traktować poważnie, jest to raczej rozrywka i okazja do oddania dodatkowych pięciu skoków treningowych. Jednak oprócz rozrywki takie pomysły (podobnie jak wspomniane na początku "target jumping") mają swoje realne zalety - przede wszystkim wyrabiają u skoczka świadomość własnej formy. Tu nie można rzucać obietnic na wyrost, trzeba planować wysokość belki czy zapowiadaną odległość w zależności od swojej rzeczywistej formy. Na pewno jednak ze względu na zawiłość coś w rodzaju takich zawodów byłoby ogromnie trudne do rozegrania jako konkurs międzynarodowy, np. rozrywkowy dodatek do konkursu PŚ.