No niestety. Nie będzie trzeciego z rzędu zwycięstwa Kamila w Turnieju. Rioju jest za silny, żeby można było odrobić do niego w dwóch konkursach stratę aż 32 punktów - nawet jak Kamil nagle przybierze na sile. W co wciąż wierzę.
Rioju jest po wczorajszym konkursie oczywiście nie tylko wielkim faworytem Turnieju, ale i wielkim faworytem do wygrania pozostałych dwóch konkursów w Austrii. Przy czym zatrzymać go w tym drugim marszu może, na przykład... Kamil. Ale oczywiście nie ten z Oberstdorfu i nie ten z wczorajszej pierwszej serii, tylko ten hipotetyczny, o którym myślałem, że taki będzie od początku Turnieju. Musi jednak wejść na inną orbitę. W tym sezonie na takiej jeszcze nie latał.

Wróćmy na chwilę do klasyfikacji turniejowej. Eisenbichler powinien zacząć wymiękać już w czwartek. On tego nie wytrzyma psychicznie. Nie ma prawa. Nie będzie miał już też za sobą, miejmy nadzieję, sędziów. Dawid będzie oczywiście walczyć o podium, ale na walkę o pierwszeństwo z Kobajaszim go w tej chwili jeszcze nie stać. O reszcie rywali w kontekście walki o końcowe zwycięstwo nawet nie ma co wspominać. Dlatego uważam, że Turniej to Japończyk już wygrał. No chyba że powtórzy numer Jukio Kasai sprzed prawie pięćdziesięciu lat. Będzie mu go jednak trudno wykręcić, bo w tym roku nie dość, że nie ma igrzysk, to jeszcze nie odbywają się w Japonii :)

Ale powtórzyć zeszłoroczne cztery konkursowe wygrane Kamila będzie Japończykowi, moim zdaniem, jednak dużo trudniej. Zwróćmy uwagę, że przestał wygrywać zawody z przewagą, jaką miał jeszcze w połowie grudnia. Co prawda na razie dotrzymuje mu tego kroku tylko Eisenbichler, który zresztą - jak przewiduję wyżej - nie tylko z tego powodu prędzej czy później wyzionie ducha, ale pomału budzą się inni - zdolni, jednorazowo, w łaskawych dla nich okolicznościach, Japończyka pokonać. Na przykład Koudelka. Na przykład Leyhe. Na przykład, przy dobrych wiatrach, Stjernen czy nawet, słabszy wczoraj, Johansson. Nie wykluczajmy z tego w żaden sposób, mocno nieprzewidywalnego w dalszym ciągu, Żyły (Dawida sobie odpuszczę, bo on będzie walczył o inny cel). A najważniejszym z nich - tym, który ma największe szanse na skuteczną w tym względzie akcję - jest, moim zdaniem, Kamil. Na przykład w Bischofshofen. Tylko niech w końcu zatrybi.

Nawiasem pisząc, wcale się tym - na razie hipotetycznym - czteropakiem Kobajasziego nie zmartwię. Nawet się ucieszę. Nikt już nie będzie więcej pitolił, jakiego to niebotycznego wyczynu dokonał Hannawald. No bo skoro dwóch gości, rok w rok, robi to samo, co on, to co w tym jego wyczynie takiego „boskiego”? Zresztą, Bóg jest jeden, i na pewno nie jest to (ani nigdy nie był) Hannawald. Przy czym, tak jak mówię, poczekajmy z tym fetowaniem poczwórnej wygranej Japończyka. Jeszcze do niej daleko.

Co jeszcze takiego mnie w Garmisch-Partenkirchen zbulwersowało? Na pewno dwie rzeczy. Postawa Prevców, a w zasadzie Słoweńców, jako takich, w ogóle i konkursowe skoki Austriaków ze szczególnym uwzględnieniem Krafta i Hayboecka.

Przyznam, że jeszcze niedawno wydawało mi się, że takich wielbłądów jak Janus nie zrobi już żaden słoweński trener, i że zmiana dotychczasowego selekcjonera Słoweńców na kogokolwiek będzie dla ichnich skoków wielkim krokiem naprzód. A tu patrz pan - figa z makiem. Prevce rozstrojone i rozdygotane zupełnie, Pavlovcic przegrywa z Kazachami, Damjan cudem w konkursie, Semenic zrządzeniem Bożym urywa parę przypadkowych punktów. Czy ten nowy trener myśli, że będzie przez cały sezon wiózł się na Tymoteuszu? Zapakowanie ciężaru przeznaczonego całej karawanie na jednego wielbłąda nie jest żadnym rozwiązaniem.

To, co zrobili wczoraj Austriacy, przerosło chyba jeszcze wczorajsze dokonania Słoweńców. Czterech reprezentantów nie tylko bez punktów, ale w piątej dziesiątce konkursu. W tym Kraft i Hayboeck! Fettner z jakimiś śmiesznymi trzema punktami (po pierwszej serii był najsłabszy ze wszystkich, którzy awansowali do finału) i biedny Huber, starający się ratować twarz zespołu. Nie do końca udanie zresztą. Myślałem, że Kraft wysypie się w Innsbrucku. Jak się okazuje, nie trzeba było czekać aż tak długo.

Jest dobrze. Są emocje (byłyby, co prawda, może ciut większe, gdyby Rioju nieco się uspokoił, ale on z kolei przecież inne, swoiste, emocje stwarza), pokazują się cały czas zawodnicy z drugiego szeregu (zwracam uwagę na wczorajszą bardzo dobrą postawę pozostałych Japończyków oprócz Kasaiego, ale nawet jemu przypomniało się w Ga-Pa, że można o coś powalczyć), wewnątrz poszczególnych teamów rotują liderzy. Coś cały czas się dzieje.

Nasi? Tak generalnie to chyba dobrze jest. Wbrew płaczom co poniektórych. W końcu cały czas mamy wicelidera i trzeciego zawodnika PŚ, jeszcze lepiej od nich skacze w tej chwili Kubacki, który pretenduje - i to mocno - do podium TCS, znów mamy czwartego do brydża, jesteśmy cały czas liderami Pucharu Narodów. Oczywiście, że chciałoby się, by Kamil wygrywał jak w zeszłym roku, Hula zdobywał tyle punktów, co wtedy, Kot skakał jak dwa lata temu, a Zniszczoł, żeby się w końcu przełamał. Niekoniecznie na pół.

Ale co mają powiedzieć Słoweńcy czy Austriacy? Jak wyglądają przy nas (mimo, że widać poprawę) Norwegowie? Co powiedzieć o Niemcach, którym nawet gospodarskie ściany nie chcą pomóc w wyprzedzeniu Polaków?

Nie marudźmy. I czekajmy, z nadzieją, na ciąg dalszy. Ten niewątpliwie nastąpi.

Prezentowany felieton wyraża subiektywną opinię autora i nie powinien być traktowany jako oficjalne stanowisko redakcji w poruszanej kwestii. Niektóre fragmenty tekstu mogą być środkami artystycznego wyrazu zastosowanymi przez autora i elementami jego specyficznego stylu.