Dziewiąty w historii złoty medal drużynowego konkursu igrzysk olimpijskich dopiero po raz pierwszy trafił do ojczyzny skoków narciarskich - Norwegii. Dla skoczków i ich trenera to wyjątkowy moment...
Finlandia, Niemcy, Japonia, Austria - dotychczas flagi tych czterech krajów widniały w zestawieniu drużynowych mistrzów olimpijskich w drużynie. Dziś po raz pierwszy na tej liście pojawiła się Norwegia - dotychczas skoczkowie z ojczyzny narciarstwa na igrzyskach wygrywali tylko w konkursach indywidualnych. Pierwszy złoty medal w drużynie jest jednocześnie dla Norwegii jedenastym mistrzostwem olimpijskim w skokach.

Po trzech wygranych drużynówkach w tegorocznym Pucharze Świata, a także zdobyciu tytułu mistrzów świata, Norwegia była zdecydowanym kandydatem do zwycięstwa w rywalizacji zespołów na igrzyskach. Z roli faworytów podopieczni Alexandra Stöckla wywiązali się znakomicie.

- Norwegia nigdy nie zdobyła olimpijskiego złota w drużynie, ale wiedzieliśmy, że stać nas na to. Ważne było, aby się skupić na tym celu i ciężko pracować, aby go osiągnąć. Cieszę się, że nam się udało - powiedział po konkursie wzruszony Stöckl.

Szkoleniowiec nie ukrywa, że w trakcie konkursu zżerały go nerwy:

- Przed ostatnim skokiem byłem bardzo zdenerwowany. W sporcie wszystko może się zdarzyć, a skok nie jest zakończony do chwili przejechania przez linię upadku - przyznał Austriak. - Na szczęście się udało, a później była już tylko radość i świętowanie.

Na półmetku dzisiejszej rywalizacji różnice w czołówce były minimalne - Norwegia wyprzedzała Niemców o dwa punkty, kolejne trzy tracili Polacy.

- Tak jak oczekiwaliśmy, stawka była bardzo wyrównana - zwłaszcza w pierwszej serii było naprawdę ciężko. Udało nam się poprawić w drugiej rundzie i zdobyliśmy dla Norwegii pierwszy złoty medal w drużynowym konkursie skoków - powiedział Robert Johansson, który zamykał dzisiejszy konkurs. - Marzenia się spełniają - dodał trzykrotny medalista igrzysk w Pjongczangu.

27-latek również nie czuł się komfortowo przed ostatnim skokiem:

- Powiedziałem sobie, że muszę to zrobić. Byłem zdenerwowany, ale ruszyłem ze świadomością, że jestem w dobrej formie - przyznał.

W każdej serii jako pierwszy z Norwegów startował Daniel Andre Tande. To właśnie jego skok w drugiej rundzie pozwolił późniejszym zwycięzcom zbudować dużą przewagę:

- Myślę, że mój drugi skok był ważny dla drużyny. Pokazaliśmy innym zespołom, że nie przyjechaliśmy tu, aby się bawić - zażartował Tande. - Wspaniale było móc oddawać skoki na takim poziomie w konkursie drużynowym i być częścią historycznego, złotego zespołu.

Skoki kolegów z reprezentacji, a także rywali, Tande później obserwował z dołu. Jak przyznaje, nie była to dla niego komfortowa sytuacja:

- To właśnie jeden z powodów, dlaczego nie lubię skakać na początku w konkursach drużynowych - później cały czas się denerwuję.

Po przeniesieniu na dużą skocznię dość niepewnie czuł się Andreas Stjernen. Od drugiego dnia treningów jednak spisywał się dużo lepiej i to on, a nie Anders Fannemel, walczył o medal. I wywalczył go:

- Myślę, że to dotrze do mnie dopiero za parę godzin. Cieszę się, że mogę dzielić tę radość z kolegami. To niewiarygodne! - mówił Stjernen.

Swój drugi medal na tych igrzyskach zdobył dziś Johann Andre Forfang. Najmłodszy członek drużyny w poniedziałek nie latał tak daleko jak wcześniej, ale był mocnym wsparciem zespołu:

- Byliśmy dziś pod dużą presją. To, że byliśmy w stanie skakać na tak wysokim poziomie, to wielka rzecz - zakończył Forfang.

Norwegia z Pjongczangu wyjeżdża z pięcioma medalami zdobytymi w skokach - dwa z tych krążków są z najcenniejszego kruszcu. Oprócz złota w drużynie na najwyższym stopniu podium w konkursie pań wywalczyła Maren Lundby, srebro na skoczni normalnej przypadło Johannowi Andre Forfangowi, natomiast Robert Johansson był trzeci w obu konkursach indywidualnych.