Dla czterech Polaków, którzy startowali w konkursach w Vikersund, ten weekend był udany. Wszyscy poprawili rekordy życiowe, zespół stanął na podium drużynówki, a Kamil Stoch zwyciężył indywidualnie...
Dla Kamila Stocha turniej Raw Air nie rozpoczął się dobrze - w Oslo zajął daleką lokatę, przez co stracił prowadzenie w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata...

- Początek był trudny, miałem kłopoty techniczne z lewą nartą. Szukaliśmy rozwiązania, które było trochę we mnie, trochę w sprzęcie. Udało się je znaleźć i wróciłem na dobre tory. To kosztowało mnie jednak mnóstwo energii, zwłaszcza mentalnej - dlatego chciałbym podziękować mojej żonie za to, że w bardzo trudnym dla mnie momencie powiedziała: "zostań, walcz, daj z siebie wszystko, wierzę w ciebie". To wystarczyło - opowiadał Stoch. - Przełomem było Lillehammer - tam skoki może nie były wybitne pod względem odległości, ale zacząłem wierzyć, że wszystko wraca do normy. Później robiłem swoje, aż do znudzenia. Do lotów podszedłem bardzo treningowo. Powiedziałem sobie: rób to, co powinieneś, i ciesz się z latania.

Skoczek z Zębu przyznaje, że szybko przestał myśleć o klasyfikacji turnieju Raw Air. Ostatecznie zajął drugie miejsce, stosunkowo nieznacznie przegrywając ze Stefanem Kraftem.

- Dla mnie turniej Raw Air skończył się w Oslo. Wczoraj, gdy wyświetliła się tabelka, w której byłem trzeci, myślałem, że to jakiś indywidualny wynik z jednej serii. Później dowiedziałem się, że to klasyfikacja turnieju. Wtedy zacząłem mieć świadomość, że jestem w trójce i jest szansa na dobry wynik.

Wczorajsze zwycięstwo i awans na drugie miejsce w Raw Air miały miejsce w dość niecodziennych, dramatycznych okolicznościach - przed startem Stocha spore problemy w locie miał Stefan Kraft, z kolei skaczący po Polaku Andreas Wellinger całkowicie zepsuł swoją próbę.

- Nie wiedziałem, jak skoczył Stefan - nie słyszałem okrzyków radości ani takiego "łoooo", jakie się niesie czasami po dalekich lotach. Byłem skoncentrowany wyłącznie na sobie i swoich skokach. Nie liczyłem, nie kalkulowałem - po prostu chciałem oddać jeszcze jeden długi skok. Wiedziałem, że belka jest nisko i trzeba skoczyć dobrze, żeby w końcówce odlecieć.

Kamil Stoch - mimo że jest bardzo utytułowanym zawodnikiem - wie, jak to jest być blisko sukcesu, ale jednak wypuścić go z rąk. Dlatego rozumie rozczarowanie Andreasa Wellingera:

- Powiedziałem Andreasowi, żeby się nie przejmował. To trudne dla każdego zawodnika i wiem, że on na razie nie chce nikogo słuchać - mam tak samo, kiedy coś mi nie wyjdzie. Dopiero później człowiek sobie uświadamia, że trzeba żyć dalej. Szkoda mi go, bo był najbardziej solidnym zawodnikiem podczas tego turnieju - zepsuł tylko jeden skok i to właśnie on zadecydował o tym, że nie wygrał turnieju.

Teraz przed Stochem już tylko finałowe zawody w Planicy, w których powalczy ze Stefanem Kraftem o Puchar Świata. Zdobywca tego trofeum sprzed trzech lat stara się nie myśleć o rywalizacji...

- Dla mnie najważniejsze jest to, że w ogóle startuję i będę miał okazję po raz trzeci w sezonie latać na mamucie. Bardzo to lubię, każda taka możliwość jest dla mnie wyzwaniem i okazją do realizacji siebie. Ze Stefanem jesteśmy kolegami. Jeżeli sezon tak się skończy [z takimi wynikami jak w tym momencie - red.], to będę przeszczęśliwy. Dla mnie ten sezon jest już ogromnym sukcesem, po tym, co było rok czy dwa lata temu. Chciałem wrócić na dobry poziom, wrócić do czołówki. Teraz spokojnie będę sobie budował kolejne elementy mojej techniki i wszystkiego, co składa się na dobre skoki - mówił, po chwili dodając z uśmiechem: - Ale to nie oznacza, że nie będę walczył!

Jak Stoch ocenia zakończony wczoraj turniej, nazywany najbardziej wyczerpującą imprezą w historii?

- Bardzo mi się podobał ten turniej. Organizacja stała na wysokim poziomie, nie mam powodów do narzekania. Każdy konkurs stał na najwyższym poziomie, to był dla mnie zaszczyt, że mogłem uczestniczyć w tej imprezie. W przyszłym roku postaram się być jeszcze lepiej przygotowanym.

Dziesięciodniowe tournée po Norwegii chwalił także Maciej Kot:

- Co prawda nie wszystkie konkursy się odbyły, bo planowanych skoków było więcej, ale na końcu mieliśmy dość. To był bardzo intensywny turniej - nie tylko pod względem fizycznym, ale też psychicznym. Czegoś takiego wcześniej nie było. Pomysł stworzenia czegoś nowego w skokach narciarskich jest krokiem w dobrą stronę. Nie można stać w miejscu, cały czas trzeba myśleć o zyskiwaniu nowej rzeszy fanów - tłumaczył zakopiańczyk. - Są jeszcze rzeczy do dopracowania - logistyka, harmonogram konkursów, pory ich rozgrywania. Intensyfikacja mi odpowiada - to bardzo ciężkie, ale to koniec sezonu, więc jesteśmy w stanie rzucić wszystkie siły na szalę. Gdyby pogoda była lepsza, to turniej też miałby inny wydźwięk.

Kot zwrócił uwagę na sposób, w jaki zapadły ostateczne rozstrzygnięcia:

- To jest właśnie sport i nieprzewidywalność skoków narciarskich. Po bardzo długim turnieju w ostatnim skoku pojawia się zły wiatr i można wszystko przegrać. To piękno i gorycz sportu. Dzisiejszy finał przypomniał nam i kibicom o pewnych rzeczach.

Kolegom wtórował Piotr Żyła:

- Szkoda Andreasa, bo w całym turnieju skakał super, a ten jeden skok zadecydował. Nad bulą nie trafił z warunkami, nie złapał powietrza i stało się, jak się stało. Tak bywa - współczuł Niemcowi wiślanin, który także chwalił pomysł organizacji Raw Air: - Fajny turniej i fajnie, że jest na końcu. W takim momencie człowiek nie ma co z czasem zrobić, bo wszystko się tak ciągnie, a tu było dosyć intensywnie. Szkoda, że nie udało się rozegrać wszystkiego zgodnie z planem, ale mimo to było fajnie. Duże brawa dla organizatorów, że to ogarnęli.

O ile Stoch, Kot i Żyła poprawiali swoje rekordy życiowe w sobotę, to w niedzielę dokonał tego Dawid Kubacki.

- Lepiej późno niż wcale. Loty w Vikersund skończyły się dla mnie fajnym akcentem. Wyjadę stąd pełen pozytywnych emocji - cieszył się skoczek z Szaflar, który teraz może chwalić się życiówką na poziomie 232 metrów. - Z problemem na mamucie borykałem się od dłuższego czasu. Wykonywaliśmy drobne kroki, aby to "puściło". Wczoraj się nie udało, dziś w dwóch pierwszych skokach nie brakowało już wiele; w finałowym skoku wszystko poszło tak, jak powinno - zaczęło mnie odciągać i można było kawałek się przelecieć. W końcówce trochę mnie rozbujało, ale to jest do dopracowania. Mamy jeszcze loty w Planicy - zakończył siedemnasty skoczek niedzielnych zawodów.