Daniel Andre Tande po swoim ostatnim skoku w Turnieju Czterech Skoczni mówił o tym, że klips w wiązaniu przy prawej narcie musiał mu się wypiąć na rozbiegu. Teraz Norweg przyznaje, że sam popełnił błąd.
W piątek, w finałowej próbie w Bischofshofen, 22-letni Norweg ratował się przed niebezpiecznym upadkiem, lądując na 117. metrze. Kosztowało go to przegraną w klasyfikacji generalnej 65. Turnieju Czterech Skoczni nie tylko z Kamilem Stochem, ale i Piotrem Żyłą. Powiedział wówczas, że klips w wiązaniu przy prawej narcie musiał wyskoczyć mu, kiedy zjeżdżał po rozbiegu i że to po prostu pech, który mógł dopaść każdego. Pojawiało się wiele spekulacji na ten temat. Wczoraj Tande poinformował media, że to on popełnił błąd - klips był niedopięty już kiedy siedział na belce.

- Jestem pewien, że dopinałem go do właściwej pozycji, ale widocznie zamknął się tylko do połowy. To była trudna sytuacja, w jakiej jeszcze nigdy się nie znalazłem, i niestety było to dla mnie za dużo - przyznał skoczek. - Nauczyłem się z tego, że nie byłem wystarczająco skupiony, tak jak powinienem. Teraz nie jestem już tym zirytowany, skończyłem z tym w piątek.

Po zawodach serwismen norweskiej drużyny Thomas Hörl był totalnie załamany. Obawiał się, że to on ponosi odpowiedzialność za niepowodzenie Tande. Swoim sobotnim oświadczeniem skoczek uspokoił Hörla, przekonując, że sprzęt był całkowicie sprawny.

- To byłoby głupie obwiniać innych. Będę szczery, widziałem nagranie w telewizji i widać, że kiedy siedzę na belce, klips przy prawej narcie jest odchylony trochę do tyłu. Nie chcę żeby on [Hörl - red.] czuł się winny. Wykonuje dla nas bardzo ważną i solidną pracę.

Postawa Tande imponuje sztabowi szkoleniowemu norweskiej drużyny.

- Uważam, że to bardzo dojrzałe. Mamy zawodnika, który bierze na siebie odpowiedzialność, a zdarzają się i tacy, którzy zrzekają się odpowiedzialności - skomentował tę sytuację Clas Brede Bråthen.