27 lutego był pechowym dniem dla Adama Małysza. Jak wiemy, podczas piątkowego treningu w amerykańskim Salt Lake City, Polak po skoku na odległość 115,5 metra upadł, uderzając głową o twardy zeskok. Małysz na kilkadziesiąt sekund stracił przytomność i z rozciętym nosem oraz łukiem brwiowym trafił do szpitala. Z napływających ciągle nowych informacji dowiadywaliśmy się, że nasz najlepszy skoczek doznał wstrząśnienia mózgu, co wykluczało go ze startów w Ameryce.
Wszystko to odbyło się pod nieobecność pierwszego trenera - Apoloniusza Tajnera, który po raz pierwszy w tym sezonie nie towarzyszył naszym zawodnikom podczas konkursów Pucharu Świata. "Polo" upadek swojego podopiecznego oglądał w telewizji. Jak twierdzi nasz szkoleniowiec, Adam miał dużo szczęścia, bo pozornie niewinnie wyglądający upadek mógł skonczyć się tragicznie. "Normalny człowiek by tego nie przeżył" - stwierdza Tajner. O sile upadku może świadczyć rozbity kask Małysza. "To solidny sprzęt i nie pęka od byle czego" - dodał.

Lekarz polskiej reprezentacji skoczków narciarskich, doktor Stanisław Ptak tak skomentował upadek Małysza: "To, że Adaś leżał bez przytomności kilkanaście sekund, to nie do końca prawda. Rozmawiałem z trenerem Tajnerem i wiem, że zawodnik nie miał świadomości przez kilka minut" – ujawnił jako pierwszy dr Ptak.

Jutro Adama czeka ciężka podróż samolotem do kraju. PZN za pośrednictwem Konsulatu RP zapewnił dla naszego najlepszego skoczka bilety lotnicze pierwszej klasy, dlatego będzie mu łatwiej wytrzymać trudy blisko 20-godzinnej podróży.

Cały czas nurtuje nas pytanie, czy Małysz poleci do Lahti. Jutro zostanie podjęta decyzja w tej sprawie - jednak na 99% nie zobaczymy go tam, gdzie w 2001 roku wywalczył dwa medale mistrzostw świata.