Na tydzień przed inauguracją Pucharu Świata Simon Ammann ma spore zaległości - lądowanie nie wygląda tak jak powinno, a do osiągnięcia wyników na światowym poziomie potrzebny jest... mały cud.
Nie od dziś wiadomo, że Simon Ammann ma poważne problemy z lądowaniem. Złośliwi mówią, że Szwajcar przy każdym lądowaniu tylko zaznacza telemark; inni wypominają, że do licznych upadków Szwajcara w zeszłym sezonie przyczyniły się przede wszystkim techniczne problemy. On sam podczas tegorocznych przygotowań do sezonu zimowego upadał trzykrotnie. Teraz przyznaje, że takich upadków zdecydowanie nie potrzebuje zimą.

- Moim celem jest nie tylko poprawienie lądowania, ale także stabilizacja fazy lotu, aby cały mój skok wyglądał bardzo poprawnie. Niestety proces uczenia się tego strasznie się wydłużył - wyznał szczerze Ammann.

Szwajcar pracuje przede wszystkim nad tym, aby podczas wykonywania telermarku to właśnie prawa noga była z przodu - nie lewa, jak to było dotychczas.

- Przy większości skoków treningowych faktycznie mi się to udaje... takie mam wrażenie zaraz po zakończeniu treningu. Gorzka chwila przychodzi, gdy oglądam nagrania z tych prób. Efekt jest bardzo skromny - skomentował.

Problem czterokrotnego mistrza olimpijskiego polega na tym, że podczas lądowania przenosi on ciężar ciała do przodu, przez co źle ocenia wysokość, na której się znajduje w ostatniej fazie lotu.

- Jestem jeszcze w powietrzu, a powinienem już wylądować. Lądowania nie da się łatwo nauczyć podczas treningu na skoczni, ponieważ to ostatni element skoku. Wystarczy, że podczas wyjścia z progu czy podczas lotu popełnię błąd, a skok jest już bezużyteczny jeżeli chodzi o pracę nad lądowaniem - tłumaczy Ammann.

Szwajcar zdradził także, że tygodniowo wykonuje dwie lub trzy sesje treningowe, co odpowiada dziesięciu-piętnastu skokom.

- Młodzi mają o wiele większe możliwości, u mnie większa liczba skoków nie byłaby korzystna dla mojego organizmu. Dodając inne ćwiczenia poza skocznią byłbym po prostu przetrenowany - dodał.

Puchar Świata startuje w niemieckim Klingenthal, tydzień później skoczkowie pojadą do fińskiego Kuusamo. Czy przestawienie się na obiekty pokryte śniegiem stanowi jeszcze dla tak doświadczonego zawodnika jakiś problem?

- To, że skaczemy na dużej skoczni w Klingenthal i Kuusamo, nie jest dla mnie problemem. Na większych obiektach dłużej się leci i ma się więcej czasu. Dla mnie wyzwaniem jest przestawienie się na inny rodzaj nawierzchni, czyli śnieg - skomentował czterokrotny mistrz olimpijski.

Szczególnie skocznia w Kuusamo jest wymagająca - nie wybacza błędów technicznych, trudno też redukować tam wpływ wiatru na próby zawodników. Przekonali się o tym m.in. Andreas Kofler i Thomas Morgenstern (w 2003 roku), natomiast w ubiegłym sezonie poważny upadek zaliczył tam Andreas Wellinger.

- Naprawdę jest uważana za budzącą strach? - zdziwił się Ammann. - Każda skocznia jest dla każdego z nas inna. Wszędzie wszystko może się zdarzyć. Obiekt w Bischofshofen jest uważany ogólnie za dość przyjemny, a mnie się przytrafił tam bardzo niebezpieczny upadek...

Czterokrotny mistrz olimpijski powrócił na tamten obiekt prawie rok później, bo w połowie października. Na zaczepne pytanie dziennikarza o wrażenia odpowiedział...

- Było super. I nie jest to ironia.

Ammann przyznał także, że po przebytej terapii nie myśli już o tym, co zdarzyło się w styczniu w Bischofshofen. W jego głowie jest za to miejsce na cele w najbliższym sezonie:

- Chcę w Engelbergu być wyżej niż na dziesiątym miejscu. Turniej Czterech Skoczni i mistrzostwa świata w lotach narciarskich są dość blisko siebie, ten sezon jest przeładowany - dodał.

Jakie są plany Ammanna odnośnie pierwszej fazy rywalizacji w Pucharze Świata?

- Są różne scenariusze. Chciałbym wystąpić w Klingenthal i porównać się z najlepszymi, by sprawdzić, w którym miejscu przygotowań jestem. Abym jednak był wśród najlepszych w początkowej części sezonu, będę potrzebował małego cudu. Może wystartuję w Klingenthal i Kuusamo, a później w spokoju będę trenował. Może - zakończył tajemniczo Szwajcar.