Biografia Wojciecha Fortuny „Skok do piekła”, której autorem jest Leszek Błażyński, zawiera bardzo wiele interesujących historii. Dla fanów skoków narciarskich to idealny prezent pod choinkę!
Poniżej prezentujemy fragment rozdziału X, zatytułowanego „Skaczący Bóg”, w którym opisane są dni poprzedzające triumf Wojciecha Fortuny na Igrzyskach Olimpijskich w Sapporo w 1972 roku.


O tym, że mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni są bardzo punktualni i precyzyjni, wiadomo od lat. Każda ekipa w Sapporo miała przydzielonego tłumacza, który już na początku zaznaczył, że sportowcy muszą przestrzegać godzin odjazdów autobusów kursujących na obiekty sportowe. - Autobusy będą wyjeżdżać o pełnych godzinach, nawet jeśli będą puste - mówiła łamaną polszczyzną japońska tłumaczka. Z punktualnością nastolatek z Ciągłówki nie miał żadnych problemów. - Przyleciałem na zawody, by pokazać kilku osobom w kraju, że Fortuna to dobry skoczek, a nie jakaś łajza. Dlatego pilnowałem wszystkiego jak należy - mówi pan Wojciech.

Organizatorzy zaskakiwali również swoich gości, podając frekwencję na zawodach. W materiałach prasowych informowano, że ceremonię otwarcia obejrzało 44 824 widzów. W 1972 roku w Europie nikt nie podawał takich dokładnych danych.

Zawodnicy pierwsze próbne skoki oddali na 70-metrowej skoczni Miyanomori, na której 6 lutego rywalizowano o olimpijskie medale. Obiekt został wybudowany specjalnie na igrzyska. Nie był jednak wyposażony w wyciąg i zawodnicy musieli wchodzić na górę po schodach. Tam można było skorzystać z toalety, co w tamtym okresie na obiektach sportowych stanowiło rzadkość. Niektórzy zawodnicy (z nerwów, oczywiście) cierpieli na rozstrój żołądka i tuż przed swoimi skokami korzystali z tego przybytku. Azjaci zadbali też o zamontowanie na szczycie skoczni monitora, na którym zawodnicy z zainteresowaniem obserwowali wyczyny rywali.

Każdy z trenujących mógł oddać trzy próbne skoki, ale sprytny „Lisek” aż cztery razy wdrapywał się po schodach na górę i tyle razy szybował na nartach.

Jeden z Japończyków po dwóch próbach był zadowolony ze swoich lotów, ściągnął więc numer startowy i przekazał go Polakowi. Dzięki temu nastolatek mógł znowu wspinać się na skocznię. Miejscowy sędzia był zdziwiony. Zauważył, że to numer należący do zawodnika z Japonii. Mimo to wpuścił naszego skoczka do „dziupli” i Fortuna, prawdopodobnie jako jedyny uczestnik treningów, oddał w tym dniu cztery skoki.

Na nowoczesnym obiekcie spisywał się najlepiej z biało-czerwonych. Był za każdym razem w czołowej dziesiątce. Wieczorem, paląc papierosa, zapewniał swoich kolegów, że powtórzy ten wynik w konkursie, ale oni nie wierzyli mu, twierdząc, że próbne skoki często nie mają przełożenia na poważną rywalizację.

Przed treningami opiekunowi kadry w przygotowaniu nart pomagał trener dwuboistów Tadeusz Kaczmarczyk. To był ceniony specjalista. Doprowadził później Stefana Hulę do brązowego medalu mistrzostw świata w kombinacji norweskiej w 1974 roku w Falun oraz wychował złotych medalistów igrzysk olimpijskich w Austrii i Szwajcarii, gdzie później pracował. Na świetnie przygotowanych deskach „Lisek” fruwał daleko na treningach.

Organizatorzy najbardziej obawiali się niebezpiecznych podmuchów wiatru, które były bardzo częste w tym rejonie. Dlatego zmieniono terminy rozgrywania obydwu indywidualnych konkursów. Z popołudnia przesunięto zawody na godzinę dziesiątą rano.

Podczas próbnych serii miejscowi dziennikarze nie zwracali uwagi na rudowłosego Polaka. Byli skupieni na swoich rodakach. Yukio Kasaya miał być gwiazdą igrzysk. Wicemistrz świata z 1970 roku i wielokrotny czempion Japonii utrzymywał się w rewelacyjnej formie. Zwyciężył w konkursie przedolimpijskim na średniej skoczni, zdominował rywalizację w Turnieju Czterech Skoczni. Rywale podziwiali go i marzyli, by skakać tak jak on, daleko i w nieprawdopodobnie pięknym stylu. Po triumfach w Innsbrucku, Garmisch-Partenkirchen i Oberstdorfie kibice w Japonii oszaleli na jego punkcie. Mógł zostać pierwszym w historii zawodnikiem, który wygrał we wszystkich czterech konkursach niemiecko-austriackiej imprezy. Wycofał się jednak z zawodów w Bischofshofen, bo chciał jak najlepiej przygotować się do igrzysk i jak najszybciej wrócić na wyspę Hokkaido. Trenując na olimpijskich obiektach nie mógł nawet odwiedzić swojej żony Noriko, która spodziewała się dziecka!

Japoński samuraj nie narzekał jednak z tego powodu. Na treningach skakał perfekcyjnie. Kroku próbowali mu dotrzymać Akitsugu Konno i Seiji Aochi. W Europie określano ich terminem kamikadze*.

- Japończycy potwornie nie lubili tego określenia. Nie podobało im się nawiązanie do II wojny światowej. Gdy byliśmy w Azji, osoba, która opiekowała się naszą ekipą, zaznaczyła, abyśmy nie używali tego słowa. Wszyscy podziwialiśmy Kasayę, ale również pozostałych jego rodaków - opowiada Fortuna.

- To skaczący Bóg - określił Kasayę Birger Ruud, jeden z najbardziej utytułowanych skoczków w historii. Norweg, który był dwukrotnym mistrzem olimpijskim w latach 30. oraz trzykrotnym czempionem świata, na łamach japońskiej prasy rozpływał się w zachwycie nad idolem miejscowych fanów. - Nie ma drugiego takiego skoczka na świecie i nigdy nie będzie! - przekonywał górnolotnie. Kasaya, z wykształcenia urzędnik, nie bał się podejmować ryzyka, idealnie się wybijał i perfekcyjnie prowadził narty. Wiele godzin poświęcał na treningi akrobatyczne. Miał wszystko starannie zaplanowane i wyliczone. W przygotowaniach do najważniejszych konkursów w karierze pomagał mu brat Akio, który był pierwszym trenerem kadry narodowej, a w przeszłości dobrym skoczkiem. Wspierali go również naukowcy, którzy tworzyli skomplikowane wzory matematyczne określające optymalny moment wyjścia z progu, szybkość, jaką skoczkowie osiągają na rozbiegu, oraz to, kiedy należy przybrać odpowiednią sylwetkę.

- Japończycy imponowali nam nie tylko z powodu swojego stylu skakania. Może to trochę dziecinne, ale... nosili eleganckie i szykowne ubrania oraz kombinezony. W sprzęt zaopatrywała ich firma Mizuno. Wyglądali jak ludzie z lepszego świata - dodaje zakopiańczyk.

Kasaya nie był jednak maszyną, o czym świadczyły jego słabości. Był nałogowym palaczem. Sięgał po papierosy nawet w trakcie konkursów olimpijskich! Na dodatek (...)


Książka „Wojciech Fortuna. Skok do piekła” jest do kupienia wyłącznie przez internet - bezpośrednio u autora (e-mail: leszek.blazynski@interia.eu) lub poprzez portal aukcyjny Allegro.

Więcej informacji na temat publikacji można znaleźć na Facebooku:




W swojej publikacji Leszek Błażyński przedstawił przede wszystkim sylwetkę Wojciecha Fortuny, ale nie tylko... Dla dzisiejszych kibiców skoków książka jest interesująca także z tego względu, że pokazuje specyfikę skoków narciarskich lat siedemdziesiątych: poznajemy sprzęt, stroje skoczków, profile skoczni, warunki, w jakich skakano. W tamtych latach skoki narciarskie były znacznie bardziej niebezpieczne niż dziś. Publikacja pokazuje też realia życia w PRL.

Książka zawiera nieznane do tej pory informacje o życiu mistrza olimpijskiego. Wydaje się, że tak szczerze Fortuna nie wypowiadał się nigdy wcześniej. Na podkreślenie zasługuje też to, że autor książki dotarł do wielu osób, które mogły uzupełnić informacje uzyskane od bohatera publikacji. Leszek Błażyński rozmawiał z byłymi trenerami Fortuny, skoczkami narciarskimi i innymi sportowcami, działaczami, przyjaciółmi i rodziną, a nawet z japońskim dziennikarzem.

(z recenzji dla naszego portalu)