Dziesięć tysięcy widzów wstrzymało oddech. Tylko pojedyncze okrzyki przerażenia przerywały kompletną ciszę, jaka zapadła na widok Simona Ammanna, padającego twarzą na zeskok na 50 metrze. "Mógł się zabić!" - taka była reakcja obecnych na piątkowym treningu w Willingen. Wszystkim stanął przed oczami wypadek Walerego Kobielewa przed trzema laty w Planicy, po którym zawodnik przez kilka dni leżał w śpiączce. Jednak zanim na miejsce dotarła pomoc medyczna, Simi podniósł się o własnych siłach. Widzowie zgotowali mu owację, nie mniejszą niż zwycięzcy konkursu. Dopiero po przewiezieniu do szpitala i wykonaniu badań lekarskich, okazało się, że Ammann ma wstrząs mózgu i poważne potłuczenia. Jednak poczucie humoru go nie opuszczało. Pierwsze słowa: "Czuję jakbym miał w głowie drukarkę", a potem "Żal mi tylko, że nie będę mógł pocałować żadnej dziewczyny dziś wieczorem, na ceremonii otwarcia zawodów".
Wszyscy zadawali sobie pytanie: "Jak to się mogło stać?". Trener Berni Schoedler wyjaśniał: "Skok był błędnie wykonany, Simi chciał zbyt wiele. Wybił się z progu na palcach, zamiast z całych stóp.". Narty w powietrzu ułożyły się źle, Ammann stracił równowagę i runął na zeskok z wysokości 7m, przy prędkości ponad 90 km/h. Mimo to obecni specjaliści twierdzą, że umiejętnie balansując ciałem, Simi mógł uniknąć aż takiego wypadku. W szpitalu fotoreporterom nie pozwolono zrobić żadnych zdjęć. Andi Kuettel stwierdził: "Jego twarz wygląda koszmarnie. Przypomina Indianina". Ammann zapewne dziś opuści szpital i ma być gotowy do udziału w następnych konkursach w Zakopanem.