Strasznie ciężko się pisze takie teksty. Niby apoteoza i niby pomnik, a w podtekście wielki smutek, że to se ne vrati. Prawie mowa pogrzebowa nad grobem bardzo dobrego i zasłużonego człowieka. Swoiste epitafium.
Epitafia stosunkowo łatwo pisze się ludziom stojącym z boku. Piszącym, na przykład, na zamówienie. Ja, w sprawie w której piszę, jestem niestety zaangażowany. Jako kibic, ale zawsze. Dlatego przychodzi mi to z wielkim trudem. Każde słowo, każdy wymieniony sukces budzi głęboko w sercu osadzone i zakorzenione wspomnienia mocno przeżywanych wydarzeń. Wielkich, wspaniałych, radosnych. Również tych niespecjalnie udanych, bo przez tak długą karierę, jaka by świetna nie była, i takich nie mogło zabraknąć. Rozumiem Włodzimierza Szaranowicza, który komentując ostatni występ MISTRZA w Oslo, nie wytrzymał i, nie bacząc na to, że słucha go kilka milionów ludzi, publicznie okazał wzruszenie załamując głos jak, nie przymierzając, 10-letnia panienka. Myślę, że gdybym był w tym momencie na jego miejscu, spotkało by mnie dokładnie to samo.
Kiedy tak próbuję ogarnąć myślą wszystkie te lata, które minęły od pierwszej wygranej MISTRZA w Oslo to dopiero wtedy zdaję sobie sprawę z tego jaki to szmat czasu. Na myśl przychodzą od razu dwa wspaniałe zwycięstwa w Japonii w roku przedolimpijskim AD 1997 i wielkie, zawiedzione oczekiwania rok później na igrzyskach. Przypomina się trzyletnia stagnacja zakończona „Wielkim Wybuchem” 2001. Genialny, nie wiem czy nie najgenialniejszy w dziejach tego sportu, rok kalendarzowy w wykonaniu pojedynczego zawodnika. 27 konkursów, z których aż 17 wygranych, następne 5 podiów (w tym 4 razy miejsce drugie), trzy czwarte i jedno piąte – na koniec roku w Oberstdorfie – miejsca! Jedynie w Hakubie lokata ósma, ale tylko z powodu upadku (gdyby nie to, byłby drugi). Do tego jeszcze mistrzostwo i wicemistrzostwo (obiecałem sobie, że w tym tekście nie będę pisał o okolicznościach, w których w taki czy inny sposób pozbawiano MISTRZA laurów najwyższych, więc milczę o powodach) świata w Lahti. I Kryształowa Kula. Przez dwa następne lata wciąż najlepszy w PŚ. Dwa medale na igrzyskach w SLC, dwa złota rok później na MŚ w Predazzo. Tragiczny upadek podczas pucharowego treningu w USA stawiający pod znakiem zapytania dalszą karierę. Świetny początek współpracy z Kuttinem. Perfekcyjne lato i rosnąca forma przed MŚ w Oberstdorfie objawiająca się kilkoma pucharowymi zwycięstwami. Nagłe i trwające ponad rok załamanie formy. Fantastyczny come back w tandemie z Lepistoe. Genialna druga połowa sezonu 2006/07 owocująca czwartym mistrzostwem świata, również czwartą już Kryształową Kulą i szeregiem zwycięstw, które wysforowały go na drugie miejsce w tabeli wszechczasów. Błędy Lepistoe, fatalny okres współpracy z Kruczkiem, powrót do starego Fina i długomiesięczna walka z czasem aby zdążyć z formą na Vancouver. Wspaniały, dwumedalowy, występ w Kanadzie. Na koniec medal w Oslo i pucharowe 91 podiów (39 wygranych). I co? Ktoś uważa, że to sobie można, ot tak, zapomnieć?
Dziękuję, Panie Adamie. Po pierwsze za to, że w tych bardzo trudnych dla polskiego sportu, ale również dla naszego kraju w ogóle, czasach znalazł się ktoś taki, na którym zawsze mogłem polegać. Ktoś, dzięki komu mogłem być zawsze dumny z tego, że jestem z Polski. Ktoś, kto przez wiele lat dawał przykład jak być w tym co się robi najlepszym na świecie, a jednocześnie pozostawać sobą. Prostym, niewyobrażalnie skromnym, zupełnie nie zepsutym przez sukcesy człowiekiem.
Życzę Panu żeby takim, jakim był Pan człowiekiem jako sportowiec, pozostał Pan także po zakończeniu kariery. Różnego rodzaju półświatki i pseudoautorytetowe gremia będą próbowały Pana wciągnąć w obszar swoich wpływów i, w konsekwencji, gierek. Niech Pan pozostanie sobą. Na chwałę swoją, chwałę Polski i chwałę nas, przeogromnej rzeszy Pańskich wyznawców.
Pański dozgonny kibic i wielbiciel
Marek Zając
PS. Że nie czekam z tym do jutra? Jutro bym tego nie dał rady napisać. Za smutny dzień dla kibica.