W niedzielę mogliśmy podziwiać ceremonię zamknięcia XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Soczi - podobnie jak większość z Was oglądałam ją już w telewizji... Moje igrzyska zakończyły się w piątek, a w sobotę po wielogodzinnej i męczącej podróży mogłam cieszyć się z pobytu w domu z rodzicami i psem, który postanowił wyładować swoją złość na olimpijskiej Miszce ;)
Hot. Cool. Mine. - tak, parafrazując motto tegorocznych igrzysk, mogłabym najkrócej opisać wydarzenia minionych trzech tygodni. Ale myślę, że w końcu nadszedł czas na dłuższe opisanie tego, co działo się w Soczi, a właściwie w Adler i Krasnej Polanie.
Przede wszystkim - XXII Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Soczi były spełnieniem mojego marzenia - po długim procesie rekrutacyjnym, który zajął ponad półtora roku i wymagał ode mnie bardzo wiele cierpliwości, wyczekiwałam 2 lutego zarówno z ekscytacją, jak i niepokojem. Wtedy marzenie stało się rzeczywistością i po „przebojach” na lotnisku w Moskwie wylądowałam w olimpijskim Adler.
Przyznam, że wtedy nie spodziewałam się, że te igrzyska będą tak wyjątkowe również dla polskiej ekipy. Dzięki wynikom naszych zawodników czułam się jeszcze wspanialej, uczestnicząc w ich wielkich sukcesach, i jeszcze dumniej, oglądając ceremonie medalowe i słuchając polskiego hymnu. Niezmiernie cieszę się, że byłam na wszystkich naszych „złotych” ceremoniach medalowych i uczestniczyłam we wszystkich trzech zwycięskich konkursach skoków narciarskich. To czyni te igrzyska jeszcze bardziej niezapomnianymi...
Ale jako że igrzyska się zakończyły, mogę zdradzić Wam nieco więcej informacji o tym, co się działo tam na miejscu. Zacznę może od swojej funkcji, bo pewnie i to Was ciekawi. Na obiekcie Russkije Gorki byłam reporterem (dokładnie
flash quote reporter) olimpijskiego serwisu informacyjnego, który funkcjonuje jak olimpijska agencja prasowa, zapewniając akredytowanym mediom najszybszy dostęp do wypowiedzi zawodników.
Moim zadaniem było zbieranie owych wypowiedzi od skoczków i kombinatorów - cóż, praca - marzenie. Dzięki temu miałam możliwość przeprowadzenia krótkich rozmów z czołowymi zawodnikami obu dyscyplin, oczywiście również z polskimi skoczkami - w tym i z Kamilem Stochem, i to zaraz po zdobyciu przez niego złotych medali. To naprawdę jest coś niepowtarzalnego i niesamowitego. Muszę przyznać, że pierwszego dnia dość sceptycznie podchodziłam do metod stosowanych przez serwis - m.in. „zakazu” nagrywania wypowiedzi na rzecz ich notowania - ale z czasem przekonałam się, że to umożliwiło bycie nam najszybszym źródłem informacji.
Organizatorzy po raz pierwszy w historii igrzysk gwarantowali wszystkim wolontariuszom zakwaterowanie i wyżywienie (również w dniach wolnych). Jeśli chodzi o mnie, to w kwestii zakwaterowania należałam do szczęściarzy. Ogólnie wolontariusze byli zakwaterowani w kilku specjalnych ośrodkach dla wolontariuszy na wybrzeżu i w górach, a do tego mniejsze grupy mieszkały w hotelach, ośrodkach sanatoryjnych. Pomimo że pracowałam w górach, zakwaterowana byłam nad morzem - w ośrodku Omega, który mieścił się obok hoteli dla mediów.
Był to kompleks nowo wybudowanych bloków, ale największą zaletą mojego lokum był fakt, że mieszkałam w pokoju dwuosobowym z własną łazienką (w ośrodku znajdowały się głównie pokoje czteroosobowe i ośmioosobowe). Standard pokoju był hotelowy, nie można się było zbytnio do czego przyczepić. Chociaż panie sprzątające pokoje czasem lubiły zrobić nam niespodziankę i wymienić pościel, nie powlekając jej, co było dość uciążliwe, jeśli wracało się ze zmiany np. o trzeciej nad ranem.
Chociaż główną naszą bolączką był internet. Pomimo że miał być dostępny w miejscach zakwaterowania wolontariuszy, u nas go nie było (wiem, że tuż przed moim wyjazdem zaczęto prace nad podłączeniem WiFi). Wszystko byłoby dobrze, gdyby działał przynajmniej internet z sieci komórkowej - niestety takowy prawie w ogóle nie działał na terenie naszego ośrodka, trzeba było wyjść z jego terenu i przejść do końca ulicy - wtedy sytuacja zmieniała się diametralnie... Ale mimo tych niuansów byłam bardzo zadowolona z przyznanego lokum i uważam, że bardzo mi się w tej kwestii poszczęściło.
Dużo gorzej prezentowało się wyżywienie. Poniżej przedstawiam Wam zdjęcie z kilkoma „potrawami”... Niestety jestem osobą, która w kwestiach kulinarnych jest dość problematyczna, moim ratunkiem w Soczi były więc kanapki z Nutellą i McDonald's... Jako ciekawostkę powiem Wam, że hitem na stołówce była wszechobecna kasza, którą Rosjanie w wersji instant podawali nawet na śniadanie. Poza tym śniadania były niezwykle monotonne, bo składały się z prezentowanych na zdjęciu naleśników (fakt - raz farszem było mięso mielone, czasami ser).
Po długich kłótniach wolontariuszom udało się wywalczyć dodatkowo nabiał w postaci jogurtów i małe dżemy. Gorzej szło im wywalczenie obiecanego wegetariańskiego menu, które było dostępne jedynie na obiektach... Ze stołówki korzystały za to psiaki, którym wielu wolontariuszy - w tym ja - wynosiliśmy jedzenie. Dlatego moim głównym zajęciem na stołówce było wybieranie mięsa z dostępnych potraw, którym następnie dokarmiane były psy - te z czasem nauczyły się przychodzić w okolice stołówki w godzinach funkcjonowania kantyny.
No właśnie - te psiaki... Czasami serce pękało na ich widok, nieraz miałam chwile zwątpienia i siedząc obok nich łzy same płynęły mi po policzkach. Takiej liczby bezpańskich psów jeszcze nie widziałam, mimo że kilka lat temu podobny dramat przeżywałam w Grecji, Czarnogórze czy Bośni. Wiem, możecie mówić, że to inna kultura, mentalność, ale dla mnie to nie jest wytłumaczenie. To jest coś nie do pojęcia. Od pierwszego dnia pobytu widziałam dziennie kilkanaście bezdomnych psów, niekiedy kilkadziesiąt - mniejszych, większych, szczeniaków czy starszych psów, czasem mocno schorowanych, niektóre niczym rasowe... A co gorsza tamtejsi mieszkańcy byli zupełnie na nie obojętni, poza tym dziwiący się, a czasem wręcz złoszczący, że ktoś je dokarmia.
Po kilku dniach zaczęła się łapanka, a wręcz eksterminacja - co dla mnie niepojęte, niektórzy z tego nawet się śmiali i widząc to „wyłapywanie” psów nie reagowali... Jednak na szczęście chyba przestraszono się ewentualnych reakcji i zaprzestano procederu, choć były dni w tym czasie, kiedy nie widziałam żadnego psiaka. Powiem jedno - sytuacja tych psów najbardziej mnie smuci i martwi... Dlatego na wielki szacunek zasługuje postawa Gusa Kenworthy'ego, który zdecydował się na adopcję psiej rodziny. Stety - bądź niestety - należę do osób, według których to, jak traktuje się zwierzęta, świadczy w największym stopniu o mentalności ludzi... Dlatego Rosja to stanowczo nie jest kraj dla mnie.
Jeśli chodzi o kwestię bezpieczeństwa - trzeba przyznać, że Rosjanie wykonywali swoje zadanie na przysłowiową „piątkę”. Kontrole nie były uciążliwie, przeprowadzane były bardzo sprawnie, a pracownicy ochrony nie traktowali wszystkich jak „terrorystów”, a z uśmiechem wypełniali swoje obowiązki.
Może się wydawać, że powyższa część mojego podsumowania jest nazbyt krytyczna, ale dopiero teraz mogłam napisać o tym, co było naszą bolączką podczas pobytu na igrzyskach. Niemniej uważam, że te igrzyska były wspaniałym wydarzeniem i zdaję sobie sprawę, że przy tak olbrzymiej imprezie trudno uniknąć pewnych wpadek. Park olimpijski był naprawdę urokliwym miejscem, w którym cały czas coś się działo - prezentował się pięknie zarówno wieczorem, jak i w ciągu dnia, a wszystkie obiekty w parku olimpijskim były od siebie oddalone maksymalnie o 10 minut. Poza obiektami sportowymi znajdowały się również domy sponsorów i domy poszczególnych krajów. Bardzo ciekawym miejscem był Dom Rosyjskich Kibiców, gdzie goście mogli spróbować swoich sił we wszystkich olimpijskich dyscyplinach na symulatorach - co sprawiało, że było to miejsce licznie oblegane przez osoby wizytujące park olimpijski.
Jednak najbardziej oblegany był Olympic Superstore - czyli wielki sklep z gadżetami olimpijskimi. W kolejce do tego miejsca niejednokrotnie trzeba było spędzić ponad godzinę (było jeszcze kilka innych oficjalnych sklepów, m.in. w Soczi i w Rosa Chutor oraz dużo mniejsze stanowiska w centrach prasowych czy niektórych hotelach). Dostępne tam były olimpijskie kolekcje firmy Bosco i wszelkiego rodzaju gadżety olimpijskie - począwszy od maskotek olimpijskich, przypinek, długopisów, czapek, a skończywszy na ubrankach dla psów. Jednak według mnie brakowało jednej rzeczy - pocztówek. Pocztówki, ogólnie mówiąc, są rzadkością; te z obiektami olimpijskimi dostępne były tylko na poczcie, ale szkoda, że nie pomyślano o stworzeniu takiej prezentującej np. wszystkie obiekty z parku olimpijskiego. Każda pocztówka przedstawia pojedynczą arenę, a poza tym nie wszystkie obiekty były na nich dostępne. Poza tym przygotowano specjalną edycję olimpijskich znaczków, co na pewno stanowiło nie lada gratkę dla kolekcjonerów.
Wracając do wspomnianych domów organizowanych przez poszczególne kraje - zlokalizowane były nie tylko w parku olimpijskim, ale i innych lokalizacjach, np. w Krasnej Polanie. W parku olimpijskim były m.in. domy: szwajcarski, kanadyjski, amerykański, japoński, norweski, włoski, czy kazachski. Do części z nich wejście było dostępne dla wszystkich, do innych trzeba było posiadać zaproszenie lub obywatelstwo danego kraju. Funkcjonowały jako punkt spotkań i promocji, jak i bar czy restauracja. Bardzo ciekawe były domy szwajcarski, austriacki i niemiecki (znajdujące się w Krasnej Polanie), które posiadały otwartą część, gdzie chętni mogli skosztować regionalnych smakołyków, popijając je piwem czy grzanym winem.
Zastanawia fakt, czemu Polacy nie zdecydowali się na taką inicjatywę - biorąc pod uwagę sławę, jaką mają na świecie polskie piwo i polska kuchnia, z pewnością cieszyłby się wielką popularnością, a byłaby to idealna możliwość promowania Polski jako kandydata do organizacji igrzysk w 2022 roku... Razem z koleżanką gościłyśmy również w norweskim domu, gdzie udzielono nam w czasie bardzo sympatycznej rozmowy wielu informacji dotyczących aplikacji Oslo. Szkoda że Kraków nie podjął takiej inicjatywy - szczególnie że pozostali kandydaci zorganizowali briefingi prasowe i zapewniali informatory o swoich kandydaturach w głównym biurze prasowym, czego w przypadku Krakowa zabrakło. Rozumiem, że może nie spodziewano się tak dużego sukcesu polskiej ekipy, niemniej igrzyska były najlepszym czasem na promocję swojej kandydatury - szczególnie że dawały szerokie spektrum promowania swojej aplikacji.
Podsumowując -
Hot. Cool. Mine. - tak, dokładnie takie były te igrzyska. Momentami zastanawiałam się czy naprawdę są to zimowe igrzyska - 25 stopni, słońce i palmy wprowadzały pewne wątpliwości. Jednak z drugiej strony i to stanowiło o wyjątkowości tych igrzysk. Dodatkowo rozgrzewały wspaniałe występy biało-czerwonych, a te igrzyska były naprawdę złote. Chwile, kiedy obok jedynki na tablicy wyników pojawiało się nazwisko Polaka, były magiczne i dawały ogrom radości i dumy. Przyznam szczerze, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułam. I tak z tej radości nie przeszkadzało mi nawet ponad dwugodzinne czekanie na ceremonię medalową - wszystko po to, by jak najlepiej widzieć ten podniosły moment, kiedy nasi reprezentanci, stojąc na najwyższym stopniu podium, będą odbierać to, co najcenniejsze dla sportowca - olimpijskie złoto - i na ich cześć będzie grany
Mazurek Dąbrowskiego.
Te igrzyska to była niezapomniana i wyjątkowa przygoda! Warta tego wysiłku - wróciłam stamtąd chudsza o 4 kg, z bagażem cięższym o 12 kg, ogromem przeżyć i wspomnień, których nikt mi nie zabierze. Jestem szczęśliwa, że mogłam tam być, i wdzięczna organizatorom, że dali mi taką możliwość. Jak mówiłam - były pewne niedociągnięcia, ale zdaję sobie sprawę, że jest to nie do uniknięcia przy takiej imprezie. Pozostaje żal o los psów, mam jednak nadzieję, że może tamtejsza ludność nauczy się od wolontariuszy empatii do nich. A olimpijska przygoda była przygodą życia, którą chętnie powtórzę!